*
Nigdy nie brał się za pisanie im tekstów. Chciał, żeby mogły
wyrazić w nich siebie, wyzwolić swoje emocje, opowiedzieć własne historie.
Pomagał im tylko, kiedy coś uporczywie „nie trzymało się kupy”, gdy melodia
gubiła się nagle w połowie zwrotki i nie dało się tego naprawić ich własnymi
siłami. Czasem jego też nie. Angażował się za to w aranżację i konstruowanie
muzyki, podział wokali, formowanie ostatecznego kształtu utworów. I oczywiście
śpiewał, bo tego oczekiwały.
Czasem oszukiwał się, że robił to tylko dla swojej córki,
poświęcał się dla realizacji jej marzeń. Czy to dziwne, że sprawiało mu to przyjemność?
Śpiewał w zespole z czterema młodymi dziewczynami, które miały go za wzór
rockmana, kumpla, a nie starego, stetryczałego dziada po czterdziestce. Nudziarza,
do bólu szarego, schematycznego księgowego podmiejskiej fabryki wałów
korbowych. Czy to zdrożne albo podejrzane, że dobrze się z tym czuł? Znalazł w
tym odskocznie od monotonnej codzienności, od pracy bez pasji, od małżeństwa,
którego płomień przygasł zduszony natłokiem obowiązków, upływem czasu,
codziennymi, niewyjaśnionymi sporami, które nawarstwiały się we wzajemne
niewypowiedziane wyrzuty. Podskórne rozżalenie, pretensje o dawno zapomnianych
źródłach, kładące się cieniem na zwykłych rozmowach, codziennych spotkaniach,
rujnujące atmosferę przyjemnie zapowiadających się wieczorów. Uciekał od tego
na próby zespołu czy można go za to winić?
Jego żona była adwokatem. Poznali się w czasie studiów, na
prywatce u wspólnych znajomych. Spodobał jej się jego rockandrollowy image,
luzacki styl bycia, jakże różny od jej ułożonego świata. Koncerty i imprezy, na
które ją zabierał. Zespół, w którym śpiewał. Pobrali się zaraz po studiach
i wkrótce urodziło się ich pierwsze dziecko. Zespół zakończył działalność, bo
każdy miał swoje sprawy. Skalski większość czasu poświęcał na pracę, podczas
gdy jego żona zajmowała się dzieckiem.
Ania urodziła się pięć lat później, a kiedy skończyła trzy
lata, role w ich domu uległy odwróceniu. Jej matka wkroczyła na ścieżkę kariery,
a ojciec przejął obowiązki domowe, poświęcił swój awans, bo praca żony „lepiej
rokowała na przyszłość”. I rzeczywiście, skorzystali na tym finansowo, ale
ich relacje stały się trudniejsze, odkąd to żona zarabiała więcej. Narastał
między nimi niewypowiedziany konflikt, którego sami nie byli w pełni świadomi,
aż wreszcie stali się dla siebie odlegli, niemal obojętni, mniej życzliwi, a
czasem wrodzy. Oboje stanęli naprzeciw ściany, która wyrosła między nimi,
zaskoczeni jej istnieniem, zadziwieni tym, co przyniósł upływ lat,
bezskutecznie szukający winnych. Jeśli tylko znaleźli czas, by o tym myśleć.
Ona, do późna przesiadując w pracy, mijając się z mężem i córkami, gnała
z jednej sprawy w drugą, uciekała od tego problemy, bojąc się płynących z
niego wniosków, bojąc się ich nieuchronności, a może własnej winy. On chronił
się przed tym samym w swojej relacji z córkami. Zwłaszcza Anią, młodszą córką,
która częściej potrzebowała jego opieki i nie wstydziła się szukać pomocy. Aż
wreszcie dała mu szansę wrócić do czasów młodzieńczej chwały, jak wtedy, kiedy
dla swojej przyszłej żony, był ideałem mężczyzny, kiedy przyszłość stała przed
nim otworem, jawiąc się niby autostrada do sukcesów i sławy, budowanych na
zgliszczach upadłej komuny. Znów mógł poczuć się młody, intrygujący, kreatywny,
żywy! Jakby wyrwał się z hibernacji, w którą wpadł nie wiadomo ile lat temu.
Swoją żonę doprowadzał tym do szału. Flanelową koszulą,
którą zaczął nosić, koleżankami Ani przy obiedzie chichrającymi się z jego
dowcipów, tym, że wieczorem czasem znikał z domu i nie mogła wyżalić mu się na
przebieg kolejnej rozprawy, na sędziego idiotę, na kolegów obrabiających jej
tyłek za plecami. Tym, że wkraczał przez próg ramię w ramię z ich córką,
zadowolony i uśmiechnięty, kiedy ona bezmyślnie przerzucała kanały, wściekła na
wszystkich i na siebie.
I w końcu cała jej frustracja, cała wściekłość, wszystkie
krople zbierające się przez tyle lat, znalazły dla siebie ujście, wentyl
bezpieczeństwa, skanalizowały się na jednej, jedynej sprawie.
*
„ The steps
are comin’, the steps through the rain,
The steps
are surrounding me, the steps are followin’ me,
But why
there are so many? But how can they now,
Where I am
hiddin’ now? The Traitor must’ve told!”^
Pamiętał jak Marlo przyszła do niego z tym tekstem,
pierwszej piosenki w swojej karierze, jak zawsze kryjąc niepewność pod maską
rozbawienia. Skorzystała z okazji, kiedy byli sami, a reszta dziewcząt poszła
do sklepu uzupełnić prowiant. Wziął od niej kartkę i przeczytał ją.
- O czym jest ten tekst? – zapytał , a ona zmierzyła go
prześmiewczym spojrzeniem.
- Nie rozumiesz po angielsku? – rzuciła ironicznie.
- Mam na myśli, skąd ten pomysł. – Jej spojrzenie mówiło mu,
że wściubia nos w nie swoje sprawy. – Nie musisz mówić, jeśli się wstydzisz.
- Mamy z twoją córką wymarzonego faceta – oświadczyła
prowokacyjnie i zaśmiała się widząc wyraz jego twarzy. – Jest bardzo męski,
wiesz uciekł z więzienia. Nic ci to nie mówi, Oldie? Nie słyszałeś o nim od
Angie? Piszemy o nim wszystkie piosenki.
Patrzył na nią nieprzychylnie, kiedy nonszalancko spacerował
po garażu, chichocząc pod nosem.
- Ma długie włosy. I tatuaże. Trochę stukniętą rodzinkę i
odjazdowe ciuszki. – Oparła się o wzmacniacz, jakby mdlała.
- Marlo, chyba przeginasz.
- Nazywa się Syriusz Black, na pewno go nie znasz…? –
Niewinnie zwiesiła głos. – Nie?
- To przezabawne – burknął. Oczywiście, że o nim słyszał.
Osobiście kupił Ani tę książkę.
Dziewczyna śmiała się dłuższą chwilę.
- Nie widziałeś własnej miny – rzuciła. Ustawiła coś na
wzmacniaczu i podeszła do niego w poprzek garażu. – Mamy pomysł na cały concept
album – stwierdziła poważnie – więc mam nadzieję, że ci się spodoba.
Concept album o Syriuszu Blacku. Mieli na niego większość
piosenek. Ogranych na koncertach i próbach. Wybranych spośród kilkunastu, które
powstały. Kilka z nich znalazło się na EPkach wraz z piosenkami z poza uniwersum. Teksty pisały Marlo i Ania, ich
dziewczęce „Lennon i McCartney”. Dorzucili też Syriusza do nazwy zespołu, cóż,
kogo jak kogo, ale Oldiego trudno było zaliczyć do syren.
Teraz naprawdę czuł się jak ta postać. Ktoś kto nie zdołał
uchronić przyjaciela. Był zupełnie bezradny wobec tego faktu, mógł co najwyżej
zagrać cholerny koncert, ale jakie to miało znaczenie, co mógł tym zmienić?
Zupełnie nic. Zawiódł, nie dał rady. Pozostało mu tylko drążenie przeszłości,
rozważania czy gdyby zachował się inaczej odmieniłaby się kolej rzeczy? Gdyby
dostrzegł jakieś nieokreślone znaki, ułożył łamigłówki poszlak, spojrzał dalej,
pomyślał głębiej. Czy jego wybory miały jakąkolwiek wartość? Nie był pewien czy
bardziej bał się zaprzeczenia, czy potwierdzenia tej tezy. Winy czy uznania
bezsilności. Oskarżenia czy pogodzenia z własną niewystarczalnością.
„Traitor” dobiegł końca i dostrzegł szklany poblask w oczach
swojej córki. Czy ją też trapiły takie myśli? Czy też zwyczajnie przytłaczała
ją perspektywa pustki jaką pozostawiła po sobie Marlo. Jakiej nie zdoła
zapełnić nikt inny. W każdym razie nieidentycznie, nie tak samo. Tak wiele
będzie musiała budować od nowa, szukać. Czy znajdzie w sobie siłę, wolę? I czy
na świecie spotka kogokolwiek, kto może zająć jej miejsce? Przyjaciółki,
bratniej duszy, doradczyni. Wspólniczki w przeżywaniu uczuć. Zawodów,
porażek, zwycięstw, euforii. W kształtowaniu przyszłości. Poszukiwaniu drogi ku
marzeniom, pragnieniom, snom. Wydawało się to niemożliwe.
Oldie czuł się jeszcze gorzej, patrząc w jej smutne oczy.
Nie uratował Marlo, przyprawił o cierpienie własną córkę.
Bezsilny czy winny?
Jim zaczął na basie. Gdyby tylko się nie obrócił, stanął do
niego plecami, może przekonałby samego siebie, że to ona, że nic się nie stało,
że nie musiał już pytać:
„Do You
believe all what they say?
Do You believe all what they do?
Do You believe all what they do?
Well, I’ve
heard it by myself,
Does it
mean I’m a murderer to You?”^
*
Odkąd Ania i Marlo zaprzyjaźniły się na dobre (a miało to
miejsce w pierwszej klasie gimnazjum), prawie zawsze po szkole spotykały się w
ich domu. Oficjalną przyczyną tego stanu rzeczy, była jego dogodna lokalizacja,
prawdziwą zaś fakt, że Marlo wstydziła się swojego mieszkania, swojej matki, a
zwłaszcza ojca, który pojawiał się i znikał w zależności od zawartości
portfela, jednak niezależnie od stanu trzeźwości.
Koniec końców przez ostatnie kilkanaście miesięcy, jeśli nie
kilka lat, Skalski częściej jadał obiady z przyjaciółką własnej córki niż ze
swoją żoną, która rzadko wracała wcześniej niż o osiemnastej, a kiedy już się
zjawiała nie miała ochoty rozmawiać, bolała ją głowa, pragnęła odsapnąć, nie miała
już siły i zamykała się z talerzem w kuchni albo gabinecie, postępując z
mężem jak z kelnerem. Inaczej niż Ania i Marlena, z którymi wspólnie słuchał
muzyki, dyskutował, śmiał się, żartował, budował relacje. Także z Martą, która
jednak przemykała się tylko obok nich, śpiesząc się do swoich zajęć,
studenckich i towarzyskich. I rzadko przyprowadzała znajomych, bo przecież to
wstyd „siedzieć w domu u starych”. Zderzenia tych światów, zdarzały się nader
rzadko, głównie w weekendy, kiedy zasiadali do stołu w piątkę – on,
Elżbieta, Marta, Ania i Marlena. Ponad stołem panowała wtenczas duszna atmosfera
swego rodzaju skrępowania, dziwnej konsternacji, sztucznej ogłady i porządku,
których pochodzenia nikt nie potrafił zrozumieć. Rozmowa nie kleiła się ani
trochę, bo też każdy starał się prowadzić ją lepiej, rozważniej, delikatniej i
mądrzej niż zawsze. Muzyką nikt się nie interesowal, a żarty stawały się
toporne i nieco wstydliwe, niejako, nie na miejscu. I choć nie znali przyczyny,
każdy myślał o sobie jako winowajcy tej niezręczności. Sprawcy, kimś kto zbyt
mało się starał.
Dysonans między tymi dwoma rzeczywistościami, dał o sobie
znać w pewne pogodne, grudniowe popołudnie, kiedy Skalski nieopatrznie
powiedział do Marlo – „kopsnij mi tu solniczkę”, a ona najnaturalniej na
świecie rzuciła mu ją ponad stołem, ku rozbawieniu Marty, wściekłości Ani i
przerażeniu Elżbiety.
- W taki sposób z nimi rozmawiasz? – zapytała go żona, kiedy
dziewczyny wyszły z pokoju. – Tak zachowujecie się przy stole, kiedy mnie
nie ma?
- Ela, dajże spokój.
- Odgrywasz nonszalanckiego luzaka, jesteś ich kumplem, tak?
- Posłuchaj przez moment…
- Tak rozmawiasz z szesnastolatkami? Jakbyś sam miał
szesnaście lat? Jesteś luźnym wujaszkiem? Gdzie tam! Kolegą rockmanem!
- A jak mam z nimi rozmawiać, do cholery?! Jak w
siedemnastym wieku? „Czy panienka zechciałaby…”
- Rozumiem. Masz siedemnastowieczną żonę.
- Czy ja to powiedziałem?
- Ty jesteś taki nowoczesny, a ja taka zacofana!
Milczał przez chwilę, nie chcąc się zagalopować.
- Nie baw się ze mną w erystykę, Ela, bo nie jesteś w sądzie
– powiedział w końcu.
- Właśnie, we własnym domu muszę…
- Co musisz? Zjeść obiad z własną córką i jej przyjaciółką,
która zachowuje się jak szesnastolatka, bo właśnie tyle ma lat?
Elżbieta patrzyła na niego ze złością.
- Z własnym mężem, który zachowuje się jakby miał szesnaście
lat.
- Och, tak! – żachnął się, niemal strącając ze stołu kubek
herbaty. – Oczywiście. Wszystkiemu winny jest twój cholerny mąż! Masz do mnie
pretensje, bo dogaduje się z naszą córką, dla której ty nie masz czasu, bo
całymi dniami przesiadujesz w biurze.
- Przesiaduje w biurze, żeby nas utrzymać! – krzyknęła jego
żona.
- Jasne – ironizował Skalski – a ja leżę na kanapie i spijam
śmietankę. Może już zapomniałaś, ale ja też wracam z pracy przed szesnastą,
gotuje ci cholerne obiady, a przy okazji grywam w zespole z naszą córką. Tak,
jestem pierońskim, luzackim, rockandrollowym kumplem nastolatek i wiesz co,
świetnie się z tym czuję! A ty jesteś wściekła na cały świat, bo zmęczyła cię
już ta praca i nie możesz przeżyć, że ja jestem zadowolony z życia.
Elżbieta zerwała się z krzesła ze łzami w oczach.
- Zamęczam się dla was! – wrzasnęła łamiącym się głosem. –
Wypruwam sobie żyły, żebyście żyli na porządnym poziomie, a ty…
- Zamęczasz się dla nas czy dla siebie? – przerwał jej. –
Mogłem przyjąć ofertę z centrali, ale kiedy Ania podrosła, oświadczyłaś, że
przyszedł czas na realizację twoich ambicji. Odrzuciłem tamtą robotę, bo tego
chciałaś i dlatego się na mnie wyżywasz?!
Skalski też podniósł się z krzesła. Był na tyle wściekły, że
nie ostudziły go łzy spływające po jej policzkach.
- To co ma zrobić, do cholery?! Rzucić tę pracę?
Wzruszył ramionami.
- Zrobisz jak zechcesz. Inaczej znów będziesz zrzucać
odpowiedzialność na mnie. – Spojrzał na zegarek. – A teraz wybacz, muszę iść na
próbę. Może kiedyś zaszczycisz nas swoją obecnością na tym bzdurnym wydarzeniu.
Minął ją i wyszedł z pokoju.
- Zbierajcie się. Idziemy – usłyszała zza drzwi, a po chwili
w całym domu zapanowała cisza.
*
Być może jego żona miała rację? Nie zastanawiał się nad tym
jak bardzo te dziewczynki modelowały się na nim, jakie konsekwencje przyniesie
im podążanie jego śladem. Ale z drugiej strony, cóż takiego w jego zachowaniu
mogło przynieść taki skutek? Być może pozwolił im nadmiernie się zbliżyć,
zanadto skracał dystans, ale co z tego? Czy to odbiło się na nich w jakikolwiek
negatywny sposób? Nigdy nie myślał o tym jaki miał w ich oczach autorytet, bo
przecież zbuntowani rockmeni nie uznają autorytetów, śmieją się z nich, idą
własną drogą. Jak więc mógł się nim stać?
Czy gdyby nie był tak ekspresyjny, tak entuzjastyczny wobec
ich talentu, Marlo stałaby się bardziej uważna, mniej roztrzepana? Wszystko
rozwijałoby się wolniej, spokojniej, może nie gnałaby tak na ten koncert? O ile
w ogóle by do niego doszło.
Czy ich zespół miałby jakikolwiek sens, gdyby nie ta pasja,
ten entuzjazm, ta radość, którą im dawał? Jej także, a może przede wszystkim.
Oni wszyscy uciekli przed czymś w tę twórczość. Przed odrzuceniem, wstydem,
niezgodą, pustką. Znaleźli w niej swoją przystań.
Było warto?
^”Traitor”(fragm.) - Marlena Turowicz z EP "Mermaid Themes" Sirius and the Sirens, Delusional Records, 2011. (Nathaniel Sathirian,2011)
^”Murderer to
You”(fragm.) - Marlena Turowicz, Anna Skalska z EP "Mermaid Themes" Sirius and the Sirens, Delusional Records, 2011. (Nathaniel Sathirian,2013)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz