niedziela, 22 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 4. ( Tangerian Dream - Stratosfear (full album))



Obudziłem się. To był nowy dzień, nowa epoka. Nie byłem już bezimiennym, zbłąkanym dziwakiem szukającym nieistniejącego kota. Powitałem ten dzień jako nowy, a właściwie powrotnie narodzony człowiek. Harry, a dokładnie Harold Potter. Najzwyklejszy nauczyciel wuefu, który w niezwykłych okolicznościach uratował dziecko Susan.
Miałem nadzieję spotkać ją znowu, jednak teraz przygotowywałem się na inne spotkanie, ze swoim bratem Ralphem, którego nie widziałem tak dawno. Przebrałem się ze szpitalnych łachów, z powrotem w swoje ubranie i w napięciu usiadłem na krawędzi łóżka. Nerwowo pomachałem ładnej pielęgniarce, którą zaczepiałem za każdym razem, gdy przechodziła. Uśmiechnęła się rozbawiona.
Miałem w głowie tylko jedną myśl. Tliła się w niej, jak odległe światełko nadziei. Liczyłem, że spotkanie z bratem, z którym przecież spędziłem pół życia, przywoła zakryte twarze, wydarzenia, emocje. Mówiąc w skrócie, że to spotkanie przywróci mi nie tylko imię, ale i całą moją historię, całego mnie.
Wsłuchiwałem się w tykanie zegara. Pragnąłem, by przywrócono mi wspomnienia całego tego przeminionego czasu. Mojego dzieciństwa, mojej dorosłości. Mojego życia. Oddajcie mi je! Zwróćcie co do mnie należy!
Jakiś mężczyzna stanął w moich drzwiach. Był ode mnie nieco młodszy i nosił krótsze, proste włosy.
- Ralph? – spytałem zdumiony.
- Harry?! – zawołał z radosną ekscytacją – Na Miłość Boską, to ty!
Skoczył ku mnie i ja też poderwałem się z łóżka. Objął mnie i mocno poklepał po plecach. Odwzajemniłem to drugie.
-Nie nosiłeś czasem dłuższych włosów? – spytałem niby żartem, bo to jako pierwsze przyszło mi na myśl. Powinny być dłuższe. Sporo dłuższe.
Ralph zaśmiał się głośno.
- Więc coś tam jeszcze pamiętasz, co? – spytał. – Za dzieciaka obaj mieliśmy dłuższe, Harry.
Uśmiechnąłem się. A więc się zgadzało! Obraz młodego Ralpha krążył w mojej głowie. Ja musiałem zacząć zapuszczać włosy niedługo po tym, jak zraniłem się w głowę. A może właśnie wtedy. By ukryć bliznę.
- Zabieram cię stąd, stary – stwierdził mój brat – Chryste! – Usiadł na moim łóżku, jakby opadł z sił. – Już myślałem, że zginąłeś na dobre. – Gdy usiadłem obok, znów klepnął mnie po plechach, jakby chciał się upewnić czy jestem materialny. – Wciąż to do mnie dociera.
- Będziesz musiał opowiedzieć mi o wszystkim. O naszej rodzinie, o kumplach, o szkole… Wciąż mam w głowie mnóstwo luk – powiedziałem, nie tracąc nadziei, bo choć sam widok brata niczego nie zdziałał, jego historie z pewnością zdołają pomóc.
- No jasne! Zrobimy wielkie przyjęcie, przyjdą wszyscy, których znasz. W mig przypomnisz sobie wszystko.
Odetchnąłem. Co za ulga. Widziałem przed sobą szeroką drogę, która powiedzie mnie do powrotu. Znów czułem się pewny. Prawie jak koło zatrzymanego autobusu.
- Chodźmy, Ralph. Chcę stąd wyjść do normalnego świata. Do mojego świata – poprawiłem się, a on wyszczerzył do mnie zęby.
Moja ulubiona pielęgniarka bardzo się ucieszyła, słysząc, że wszystko się powiodło (nie, nie dlatego, że wreszcie się mnie pozbyła!) i teraz to ona machała mi na pożegnanie, gdy ostatecznie załatwiliśmy wszystkie szpitalne formalności. Z ukłonem wyszedłem z oddziału. Musieliśmy przezwyciężyć jeszcze parę innych kwestii papierologicznych na policji i w jakichś urzędach, trzeba było bowiem zatwierdzić moje odnalezienie, przywrócić mi dowód tożsamości i rozwiązać wszelkie zawiłości prawne nastałej sytuacji. Postanowiliśmy zająć się tym jak najszybciej, by pozwolić biurokratycznym procedurom toczyć się swoim żółwim, to znaczy dostojnym, tempem. Do mieszkania Ralpha dotarliśmy koło siedemnastej, a jego żona czekała już na nas z obiadem. Był tam także jego ośmioletni syn Peter i trzyletnia córeczka Amy, urodzona już po moim zniknięciu. Co dziwne, zupełnie nie kojarzyłem ani Jenny, żony Ralpha, ani jego syna. Jedyny Peter jaki przychodził mi na myśl, to niski, przygarbiony i trochę niezadbany chłopak, z którym zdaję się chodziłem do szkoły. Tak jak z Jamesem. Może on powie mi co się z nim stało?
- Gdzie był wujek Harry cały ten czas kiedy nas nie odwiedzał? – wypalił Peter gdzieś na początku obiadu, a ja powstrzymałem Jenny przed strofowaniem go.
- Najprawdopodobniej porwali mnie kosmici i nie chcąc pozostawiać śladów, wyczyścili mi pamięć – wyjaśniłem z pełną powagą.
Chłopiec rozdziawił usta, tak, że wypadł mu z nich kawałek kurczaka, a Jenny i Ralph wymienili przerażone spojrzenia. Wytrzymałem jeszcze moment, pełniej napięcia ciszy, by w końcu parsknąć śmiechem.
- Żartowałem! – Ralph też się zaśmiał, a Jenny ciężko wypuściła powietrze.
Tylko Peter wyglądał na zawiedzionego.
- Co planujesz teraz robić, Harry? – spytała Jenny.
- Dajże mu spokój, przecież ledwie wrócił do życia! – wtrącił się Ralph, ale uśmiechnąłem się uspokajająco.
- Wybiorę się na kilka spotkań z tym lekarzem, spróbuję przypomnieć sobie ile tylko się da, no i chciałbym wrócić do starej pracy. Tak szybko jak to możliwe. – Ralph pokiwał głową z uznaniem. – No i poznałem miłą kobietę. – Mrugnąłem do nich łobuzersko.
- Tę pielęgniarkę? – spytał Ralph.
Zaprzeczyłem i po krótce opowiedziałem im o Susan. Chciałem im zaimponować swoim opanowaniem. Pokazać, że tak właściwie to nic mi nie jest. Luz, jak to się mówi.

- Poderwałeś ją na zanik pamięci?! – zaśmiał się Ralph, na co Jenny skrzywiła się kwaśno. – Zawsze byłeś w tym dobry.
Jeśli tak mówił, to pewnie tak było, chociaż jakoś nie przypominałem sobie zbyt wielu kobiet, może jedną czy dwie dziewczyny ze szkoły. Z nieznanych mi przyczyn, czasy szkolne powracały do mnie najłatwiej, zaś wszystko co działo się później, poza postaciami w płaszczach skrywała kotara tajemnicy.
- Słuchaj, pomyśleliśmy z Jenny, że może dobrze, by było, gdybyś został u nas przynajmniej do końca miesiąca, bo wiesz, po pierwsze twoje mieszkanie chwilowo wynajmują studenci, a poza tym…
-Na razie mogę nie być samowystarczalny – dokończyłem za niego, choć przyznanie się do tego nie przyszło mi łatwo. Maska opadła, zostałem przejrzany. – Byłbym za to bardzo wdzięczny, bo wciąż jeszcze się nie odnajduję. Nie kojarzę nawet niektórych rzeczy. – Wskazałem  na stojącą na jednej z kuchennych szafek maszynę. – I czy moglibyście mi wyjaśnić, czym, na brodę Merlina, jest Internet? To jakaś wielka biblioteka czy jak?
Ralph nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
- Nie wiesz co to Internet?
-Ani komórka mająca numer telefonu.
Peter parsknął, a mój brat niemal zakrztusił się herbatą.
-Robisz sobie jaja, tak? – spytał, sondując mnie wzrokiem.
Zaprzeczyłem. Ralph pokazał mi „mały aparat telefoniczny” i z grubsza objaśnił jak się z nim obchodzić, ale przy Internecie natknęliśmy się na sporo grubszy problem, bo chociaż rozumiałem co to „wielka, międzynarodowa baza danych”, nie miałem bladego pojęcia czym jest komputer. Po obiedzie Peter i Ralph zajęli się objaśnianiem mi cóż to był za cud techniki, potem zaś przeszliśmy do telewizora, DVD i mikrofalówki. Peter pokazywał mi też swoje zabawki, z których najbardziej spodobał mi się model motoru.
- Wiesz co to jest, wujku? – spytał chłopiec.
-Jasne! Zawsze uwielbiałem motory – odparłem z przekonaniem.
- Myślałem, że wolisz auta, Harry – stwierdził Ralph.
- Coś ty. Miałem kiedyś motor, niebieski, nie pamiętasz? Nie wiem co się z nim stało.
- Jesteś pewien? Nie kojarzę, żebyś miał motor.
Znowu! Jak to możliwe? Przecież na pewno, bez najmniejszej wątpliwości miałem motor! Był jednym z moich ulubionych przedmiotów. Pamiętam nawet ryk jego silnika, dotyk kierownicy na opuszkach palców.
-A czy miałem przyjaciół Jamesa i Petera? Albo koleżankę z dużym, rudym kotem?
Ralph zaprzeczył, a ja poczułem silne ukłucie czegoś zimnego.
-Może chociaż chodziłem do szkoły w starym, wielkim gmachu?
Znów zaprzeczył zaniepokojony i tym razem wypełniła mnie nieprzemożona bezradność, totalne zwątpienie. Czyżby moje wspomnienia były tylko ułudą? Stekiem bzdur jak ten dziwny sen? Z wielkim ciężarem na sercu kładłem się spać, licząc, że być może, spotkanie z lekarzem wyjaśni mi cokolwiek.

*
Znów miałem mętlik w głowie i, choć starałem się jak mogłem, by tego nie okazać, czułem strach. Bałem się, że ta jedna rozmowa odbierze mi wszystko, co jak sądziłem, zdążyłem do tej pory odzyskać, znów pogrąży mnie w niebycie, czy może bardziej w chaosie, tym nieuporządkowanym praprzodku istnienia. Chcąc znów zaimponować swym luzem Peterowi i Jenny, zaprosiłem Susan na podwieczorek, używając swojej odzyskanej komórki (z nową kartą Slim i przeładowaniem). Rzuciłem im przy tym jakimś żałosnym dowcipem o tym, jak to czuję się znów w pełni sobą, mając miliard i jedną, a nie tylko miliard komórek.
Ruszyłem na spotkanie z przeznaczeniem i koło dwunastej siedziałem już w poczekalni doktora Meyersa. Nie było tam nikogo oprócz mnie i schludnej, ciemnowłosej sekretarki. W milczeniu czekałem aż mój poprzednik opuści gabinet. W końcu, w drzwiach gabinetu ukazał się niski, korpulentny facet, siwy i łysiejący. Wyglądał na dość zadowolonego. Skinął do mnie głową, rzucił kilka słów pożegnania sekretarce i zaraz zniknął w drzwiach wyjściowych.
-Zapraszam – usłyszałem z wnętrza, wziąłem głęboki oddech i odprowadzany pocieszającym spojrzeniem sekretarki, wszedłem do gabinetu.
Wymieniliśmy uścisk dłoni i usiadłem przed biurkiem, naprzeciw wysokiego, przystojnego (chyba) mężczyzny w granatowej koszuli i spodniach od garnituru.
- Pan Harold Potter, jak mniemam – stwierdził, mierząc mnie wzrokiem.
Przytaknąłem, a on zajrzał do jakichś kartek, prawdopodobnie przysłanych mu ze szpitala.
- Jak rozumiem pańskim problemem jest amnezja.
Milczałem, nie będąc pewnym czy było to pytanie, ale w końcu rzuciłem, próbując rozluźnić sam siebie:
- Nie pamiętam. – Mężczyzna przeszył mnie wzrokiem. – Żartuję, tak właśnie z tym przyszedłem.
Meyers uśmiechnął się pogodnie.
- To ważne, by czuł się pan swobodnie. Mam jednak nadzieję, że nasza dalsza rozmowa będzie się toczyć na poważnie.
- Oczywiście.
-A więc może zaczniemy od tego co pan pamięta, panie Potter? Czy to jakiś okres, może wspomnienia konkretnej osoby?
-Nie – zaprzeczyłem – To raczej wyrwane z kontekstu obrazy. Osoby, sytuacje. Bez żadnej ciągłości, chronologii. Zdaję się, że najlepiej pamiętam szkołę, chociaż… -zawahałem się i urwałem.
-Chociaż? – nalegał Meyers.
- Część moich wspomnień nie pokrywa się z tym co opowiadał mi Ralph, mój brat.
- Co na przykład?
Opowiedziałem mu o Jamesie i o tym jak wyraźnie pamiętam jego wygląd i to, że byliśmy przyjaciółmi, o wielkim gmachu szkoły, niemal zamku, ze stawem i lasem, a także o moim niebieskim motocyklu, którego według Ralpha nigdy nie miałem.
-Pańskie odczucia są jak najbardziej zrozumiałe, jednak musi pan przyjąć do wiadomości to co teraz powiem, jakkolwiek może to być dla pana trudne. Do odkrycia prawdy czeka nas długa i żmudna droga. Musi pan przyjąć, że nie wszystko, co zdaję się być pewne, okaże się na końcu prawdziwe. Porównałbym ten proces do oddzielania ziarenek ryżu od mieszaniny innych składników, na przykład piasku, kamyków, grochu, zboża. To co prawdziwe nie musi być na pierwszy rzut oka najjaskrawsze, największe czy najoczywistsze. Może kryć się w cieniu iluzji, fantazji i fałszywych wspomnień.
- Ale…- zawahałem się – Jaką w takim razie mam pewność, że naprawdę jestem Haroldem Potterem?
-To akurat można sprawdzić dość łatwo. Wystarczy prosty genetyczny test.
-Nie chcę żadnych kolejnych badań! – wybuchnąłem – Rozpoznał mnie przecież mój brat! I jego rodzina! To chyba...
-Myślę, że jest to wystarczający dowód, by uznać ten fakt za pewnik – dokończył Meyers zupełnie spokojnie, acz bardzo stanowczo – To całkiem niezłe miejsce, by zacząć. Wielu nie ma takiego szczęścia.
Otrząsnąłem się.
- Przepraszam za ten wybuch, trochę mnie poniosło.
Przytaknął wyrozumiale.
-Wiem, że to dla pana frustrujące. Pojedynek z własną pamięcią, wyobraźnią, myślami. Ale pomogę panu, na tyle, na ile jest to w mojej mocy. Czy jest coś jeszcze, co szczególnie pana martwi?
Zastanowiłem się przez moment.
-Nie kojarzę niektórych przedmiotów. Głównie nowoczesnych sprzętów. Nie wiedziałem co to Internet, komórka, mikrofalówka.
-Te sprzęty nie były chyba zbyt popularne kiedy chodził pan do szkoły, czy tak?
- Tak sądzę.
-A jak stwierdził pan wcześniej, wspomnienia szkoły powracają najszybciej.
- Myśli pan, że to to samo?
-Bardzo możliwe – stwierdził – ale jest jeszcze zbyt wcześnie, by wyrokować.
Nie pomyślałem o tym, ale to rzeczywiście zdawało się mieć sens. Skoro cały ten czas był przede mną zakryty, czemu niby miałbym pamiętać jakieś durne maszyny?
- Jest jeszcze jedna kwestia – powiedziałem, gdy mniej więcej ułożyłem sobie to wszystko w głowie – Czasami zdarza mi się używać słów, które nie istnieją. Albo wyszły z użycia. Na przykład Mugol. Słyszał pan kiedyś coś podobnego?
Pokręcił przecząco głową.
- Co miałoby oznaczać?
- Nie jestem pewien. To na pewno niezbyt miłe określenie. Ale nie wiem co znaczy. Wydaje mi się jednak, że kiedyś używałem go bardzo często. Tak jak słowa automobil. Podobno wszyscy mówią teraz samochód. Albo autobus.
Doktor Meyers uśmiechnął się.
- Bardzo dobrze, że pan o tym wspomniał panie Potter. – Uniosłem brwi, bo zrobił przydługą pauzę. – Bardzo dobrze – kontynuował – bo to świetny przykład fałszywego wspomnienia, które zastąpiło lukę w pańskiej pamięci. Trzeba było ją czymś zapełnić, więc pański mózg, jakby to ująć, stworzył taką łatę. Podobnie może być z innymi kwestiami.
- Jakoś nie chcę mi się wierzyć, że mój najlepszy przyjaciel, James, jest tylko „łatą” stworzoną przez mój mózg – powiedziałem na głos, choć tak właściwie chciałem zachować tę myśl dla siebie.
To nie mogła być prawda. Jego postać była zbyt realna, czułem zbyt mocną więź łączącą mnie z tym człowiekiem. Człowiekiem, nie jakąś iluzją. Nie złudzeniem. Przypominałem sobie jak razem przechadzaliśmy się po szkole. Zawsze we czterech – ja, James, Peter i jeszcze ktoś, Lunatyk! Tak, on miał ze sobą jakiś problem, ciężko chorował, jak mniemam, stąd ten pseudonim. Ale nie pamiętałem jego imienia. Wiedziałem za to, że bardzo chcieliśmy mu pomóc. No i często łamaliśmy przepisy. Tak, szkolny regulamin zdecydowanie nie był dla nas zbyt ważny.
- Huncwoci – wyszeptałem.
- Co proszę? – spytał doktor Meyers, który od dłuższej chwili bacznie mi się przyglądał.
- Tak nas nazywano. Mnie i moich przyjaciół. W szkole. Byliśmy bardzo popularni, bo nieszczególnie przestrzegaliśmy reguł.
Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Zadam panu teraz kilka pytań, a właściwie wymienię kilka imion, miejsc i przedmiotów, a pan powie mi z czym mu się kojarzą, dobrze?
- Tak – zgodziłem się, nerwowo poprawiając się w fotelu. Czułem się gorzej niż przed egzaminem.
- Jane i Jorge – powiedział doktor Meyers.
- To imiona moich rodziców – odparłem natychmiast. – Wiem, bo Ralph mi powiedział. Nie mogłem sobie ich przypomnieć. Chyba nie układało nam się zbyt dobrze. Pamiętam, że matka nienawidziła mojej muzyki. Strasznie się wściekała kiedy puszczałem winyle.
- Czego pan słuchał?
- Nie pamiętałem nazwy zespołu tylko tekst piosenki. Ralph mówi, że to Dire Straits.
Pokiwał głową z uznaniem.
- Dobry wybór – oznajmił - A teraz Hampshire.
Cisza.
-Nic pan nie kojarzy?
Zupełnie nic. Ta nazwa nie poruszyła w moim mózgu nawet najdrobniejszej cząstki.
- Pański brat twierdzi, że spędzaliście tam wakacje. Niemal co roku, będąc dziećmi.
Wzruszyłem ramionami.
- Przejdźmy dalej. Samantha Smith.
Znów nic. Kojarzyłem jakiegoś Smitha, ale był mężczyzną, zresztą, to chyba dość popularne nazwisko, nie? Spojrzałem pytająco na doktora Meyersa.
- To pańska przyjaciółka ze szkoły.

Czy mogła to być jedna z tych dziewczyn, o których myślałem wcześniej? A może ona była właścicielką Krzywołapa? Powiedziałem doktorowi o swoich przypuszczeniach, a on zdradził mi, że Samantha zjawi się na przyjęciu organizowanym przez Ralpha. Wtedy planowałem spytać ją o kota.
- Szkoła St.George? – padło kolejne pytanie.
- Pracowałem tam. Dowiedziałem się tego w szpitalu. Rozmawiałem też z księdzem dyrektorem, który martwił się o mnie i zaprosił w odwiedziny. Żeby przypomniał sobie stare kąty. Ale znów, to nie moje wspomnienie.
Zaczynało mnie to coraz bardziej martwić. Były to fakty z mojego życia, a nie otwierały żadnej nowej furtki, żadnej ścieżki. Powtarzałem sobie w myślach, że wszystko będzie miało swój czas, muszę tylko trafić na właściwy impuls, odpowiednią chwilę.
Doktor Meyers zasugerował, bym na koniec wyjrzał przez okno jego gabinetu i rozejrzał się za czymś budzącym wspomnienia, sam zaś zaczął coś zapisywać. Podszedłem do okna i spojrzałem na ruchliwą ulicę. Ludzie kłębili się na chodniku, a samochody powoli sunęły po jezdni. Nie było tam nic szczególnego. Kiosk z gazetami, światła, stacja metra. Wielobarwna plątanina. Nagle zza jednego z zakrętów wyłonił się mknący z zawrotną szybkością, fioletowy autobus, który przemknął przed moimi oczami, sobie tylko znanym sposobem omijając korek i zaraz zniknął w wąskiej uliczce.
- Błędny Rycerz! – zawołałem z przejęciem, a doktor Meyers zwrócił się w moją stronę, odwracając się na chwilę od swoich zapisków.
-Co takiego?
- Błędny Rycerz. To taki autobus, którym można dojechać praktycznie wszędzie. Kierowca niezbyt przejmuje się innymi pojazdami. Wystarczy zamachać, a Rycerz się zjawi.
- Zamachać? – zdziwił się Meyers – To chyba niemożliwe. Chciał pan powiedzieć zadzwonić.
- Być może – mruknąłem niezbyt przekonywująco. Sądziłem, że to też znajdzie się w notatkach.
Pożegnaliśmy się i umówiliśmy na kolejną wizytę w przyszłym tygodniu. Cieszyłem się, że to już koniec i że będę miał aż tyle czasu, by uporać się z tym wszystkim. Na odchodnym doktor Meyers zapytał mnie jeszcze o plany na dzisiejszy wieczór. Ucieszył się słysząc, że miałem się z kimś spotkać.
- To stara znajoma? – spytał, a gdy wyjaśniłem, że jak najbardziej nowa, pochwalił mnie, mówiąc, że to słuszne, iż staram się żyć dalej.
- W końcu nawet bez wspomnień można wieść normalne życie. I cieszyć się nim! – zakończył, a ja przeszedłem przez próg, niezbyt przekonany.

niedziela, 1 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 3 ( Jean Micheal Jarre - Equinoxe)


Usłyszałem dzwonek i po chwili dzieci zaczęły wysypywać się ze szkoły. Rozchodziły się na wszystkie strony, część samotnie, część odbierane przez rodziców. Ja też postanowiłem ruszyć dalej. Zrobiłem zaledwie kilka kroków, gdy jakiś dzieciak, zupełnie na oślep, wleciał na jezdnię. Skoczyłem w jego stronę, widząc nadjeżdżający autobus. Byłem szybszy. Złapałem go i zasłoniłem, beznadziejnie wyciągając przed siebie rękę. I wtedy stało się coś dziwnego. Autobus się zatrzymał. Nie, to ja go zatrzymałem. Jedną ręką. Wgniecenie po moich palcach zagłębiało się kilkanaście centymetrów w jego przód. Zszokowany spojrzałem na swoją dłoń. Skąd miałem tyle siły?! Przestraszony dzieciak wgapiał się we mnie z rozdziawionymi ustami. Kierowca wygramolił się z autobusu, przepychając się przez jakąś białą poduszkę, która pojawiła się znikąd przed jego twarzą. Jego nierozumiejący wzrok krążył między mną, dzieckiem i jego pojazdem.
- Jak, na Miłość Boską?! – wymamrotał kierowca, a ja z miną zwycięscy poklepałem się po bicepsie.
Chociaż wiedziałem, że to niemożliwe. Złamałem co najmniej kilka praw rządzących światem przyrody. Powinienem był leżeć tam, kilka metrów stąd, zmieciony z powierzchni ziemi przez tę przeklętą machinę. Razem z dzieciakiem. Ale staliśmy tu, nietknięci, bez choćby zadrapania. To musiał być cud. Albo, nie wiem co, coś jak z książki, opowiadania, bajki. Jakbym miał w sobie jakąś moc. Nadludzką.
Ktoś biegł w naszą stronę. Z wysoko uniesionymi rękami, krzycząc coś czego nie zrozumiałem. To musiało być imię, bo dzieciak skoczył w tamtą stronę i zaraz wylądowali w swoich objęciach. Przetarłem oczy ze zdumienia. A niech mnie! Przecież to ta sama kobieta!
-To pan? – spytała ponad ramieniem chłopca, a ja uśmiechnąłem się przyjaźnie, tak, jakbyśmy po prostu wpadli na siebie w kawiarni.
Stojący obok mnie kierowca autobusu wciąż otwierał i zamykał usta ( wyglądając przy tym jak przerośnięta ryba), ale żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust.
- Zejdźmy z jezdni – zaproponowałem, dając sobie dodatkową chwilę czasu, by zapanować nad szaloną gonitwą myśli, która eksplodowała w mojej głowie i spokojnie odgrywać swoją partię bohatera.
Jakkolwiek nie byłem pewien, a może raczej, jakkolwiek wszelka logika wskazywała, że nie mogłem własnoręcznie zatrzymać tego pojazdu, myśl o tym, że być może, dzięki moim cudownym zdolnościom dokonałem tego co niemożliwe, przyjemnie łechtała moje ego. Czułem się z tym po prostu wyśmienicie. I na dodatek wzrok tej kobiety, mówiący mi, że ma mnie za zbawcę, człowieka, który dokonał wielkiego czynu. Jak bohater chanson de gest, jakby to ujęli Francuzi. Nie mam pojęcia czemu, akurat oni przyszli mi na myśl.
- Jak ja się panu odwdzięczę – powiedziała kobieta, wciąż mocno ściskając chłopca – Uratował go pan.
Machnąłem ręką , jakby było to coś co zwykłem robić każdego ranka.
- Myślę, że jest coś co mogłaby pani dla mnie zrobić – odpowiedziałem w tonie pogawędki – Tak się składa, że wciąż nie jadłem śniadania.
Uśmiechnęła się nerwowo.
- A więc nie dotarł pan do szpitala?
Obróciłem ustami.
- Miałem drobne problemy natury technicznej – wyjaśniłem, a kobieta pojęła moją subtelną sugestię, że wolałbym odłożyć tę kwestię na później.
Po chwili na miejscu pojawili się mężczyźni w charakterystycznych uniformach, których wszyscy nazywali tutaj policją, mnie zaś tkwiło w głowie określenie „wydział do spraw przestrzegania prawa”. Nie podzieliłem się z nikim tym spostrzeżeniem, nie chcąc znów być traktowanym z politowaniem. Opisałem policjantom całe zdarzenie i po jakichś czterdziestu minutach byliśmy wolni. Kobieta, której imienia wciąż nie znałem, spełniając moje życzenie, zaprosiła mnie na obiad, okazało się bowiem, że dochodziła druga. Odkąd zacząłem myśleć o jedzeniu, poczułem jak bardzo głód ściska mi kiszki. Nie wiem kiedy jadłem ostatnim razem, ale czułem, jakby wydarzyło się to wieki temu. W drodze, rozmowa nie kleiła nam się zbyt dobrze, bo kobieta wciąż była zbyt roztrzęsiona. Chyba ze cztery razy powtórzyła coś o niesamowitym zbiegu okoliczności i tym, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Jej mieszkanie znajdowało się w jednej z okolicznych, kilkurodzinnych kamieniczek. Zdjąłem buty i wprowadzony do salonu, zająłem miejsce za stołem, podczas, gdy ona krzątała się w kuchni. Miałem wrażenie, że w moim domu też ktoś dla mnie gotował. A może tylko wracałem myślami do dzieciństwa? Czułem zapach czegoś smażonego. Ni w ząb nie obchodziło mnie co to będzie, chciałem po prostu jak najszybciej napełnić żołądek. Kobieta wyłoniła się z kuchni, niosąc trzy talerze. Ryba z frytkami. Przywołała syna (miał na imię Charlie, nie wiem czemu nie zrozumiałem od razu) i usiadła naprzeciw mnie.
- Musi mi pan wybaczyć, że przyjmuję go tak skromnie, ale… - urwała widząc, że miałem już usta pełne frytek.
Przełknąłem ciężko i wyszczerzyłem się w uśmiechu.
- To ja przepraszam, strasznie zgłodniałem – wytłumaczyłem się.
- Pewnie nie miał się pan gdzie podziać?
Przytaknąłem niechętnie.
- Będę wdzięczny, jeśli pomoże mi pani dotrzeć do tego szpitala – powiedziałem po kilku kolejnych kęsach – Okazało się, że miałem przy sobie tylko obcą walutę.
Pokazałem jej sakiewkę, ale ona również nie kojarzyła podobnych monet. Obiecała, że zawiezie mnie do szpitala St.Mary’s. Będąc ścisłym ujęła to słowami „tym razem nie puszczę już tam pana samego”. Było mi z tym bardzo miło.
- Jak pani na imię?
-Susan – odpowiedziała nieśmiało.
- Susan. Miałem szczęście, że cię spotkałem.
Posłała mi równie niepewny uśmiech.
- Pan wciąż nic nie pamięta? – zapytała.
- Ty –poprawiłem ją – Mam przebłyski. Kojarzę swojego przyjaciela, nazywał się James. Zdaję się, że razem polowaliśmy.
Usłyszałem kilka pocieszających słów. Skończyłem rybę i kiedy Susan zniknęła w kuchni, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Jakżesz się nazywałem? Imię, imię, moje imię! Harry Potter! Te dwa słowa zajaśniały nagle w moich myślach i byłem pewien, że nieprzypadkowo. Ale czy to mogłem być ja? Przemknął obraz chłopca w rozczochranej czuprynie. Czy tak wyglądałem będąc dzieckiem? Trochę jak chłopiec Susan. Czułem silną więź z tym imieniem. Z tą postacią. Harry Potter.
Kiedy Susan wróciła z kuchni, odkaszlnąłem znacząco, skupiając na sobie jej uwagę.
- Występuję prawdopodobieństwo, że na imię mi Harry. Harry Potter, będąc dokładnym. Nagle zdałem sobie z tego sprawę.
- Miło mi cię poznać, Harry – odpowiedziała i podała mi rękę ponad stołem, tak, jakbyśmy poznali się dopiero teraz.
Uścisnąłem ją delikatnie i ukłoniłem się. Kobieta wydawała się teraz trochę bardziej rozluźniona, jakby kontakt z Harry Potterem był znacznie bezpieczniejszy niż z bezimiennym mężczyzną. Może tak było, sam nie wiem. Ja też czułem się z tym znacznie lżej. Jakby to odkrycie na dobre mnie ukonstytuowało, utrwaliło moje istnienie. Posiadanie imienia świadczyło o realności egzystencji. I ja je miałem. Brzmiało - Harry Potter.
*
Z pomocą Susan trafiłem do szpitala St. Mary’s. Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek był w podobnym miejscu. Wypełniało je mnóstwo przeróżnych maszyn, których lekarze, jak ich tutaj zwano, używali, by diagnozować choroby. Na mnie użyto co najmniej trzech, jednak żadna nie wykryła odstępstw od normy. Powiedziano mi, że to nie powód do zmartwień, a wręcz, że to nawet dobrze, bo nie miałem guza mózgu ani jakiegoś bąblowca. Jak mi życie miłe, nie miałem pojęcia, że na mózgu można sobie nabić guza, więc z tym większą radością przyjąłem, że we wnętrzu mojej czaszki wszystko było w porządku. Pozostawał tylko jeden problem. Przyczyna mojej amnezji nie została ustalona, przepisano mi tylko jakieś leki i skierowano na wizytę u psychiatry. Podejrzewałem, że był to jakiś kolejny lekarz, bo wszystkie ich specjalności kończyły się na dziwne końcówki.
W szpitalu spędziłem czterdzieści osiem godzin, usilnie rozmyślając nad swoją odzyskaną tożsamością. Nastrój zmieniał mi się jak w kalejdoskopie, ponieważ moje przekonanie, co do bycia  Harrym Potterem, miało, jakby to ująć, wzloty i upadki. Targały mną jakieś na wpół zrozumiałe wątpliwości. O najcięższy ból głowy przyprawiała mnie kwestia pewnej blizny. Harry Potter-chłopiec, którego postać powróciła do moich myśli, miał na czole charakterystyczną bliznę w kształcie pioruna. Zdawała mi się czymś na kształt jego atrybutu, nieodłącznie przypisanego do tej osoby. Ja nie nosiłem śladu czegoś podobnego i nieustanne rozmyślania w tym temacie doprowadziły mnie w pewnym momencie, do tak podłego stanu, że zacząłem myśleć o samym sobie, Harrym Potterze, per on. Susan, która odwiedziła mnie drugiego dnia, zapewniała, że to tylko przejściowe złe samopoczucie i że po kilku spotkania z psychiatrą wszystko mi się rozjaśni. Bardzo na to liczyłem. Niemniej jednak, nim zdołałem się z nim spotkać, ba!, nim Susan opuściła moją salę, wydarzyło się coś, co raz na zawsze powinno było rozwiać moje wątpliwości. Otóż policja, powiadomiona o moim zjawieniu się w szpitalu, mojej amnezji oraz podejrzeniach co do tożsamości, przetrząsnęła swoje bazy danych i miała trafienie! Otóż niejaki Harold Potter, czterdziestojednoletni mieszkaniec Londynu, nieźle pasujący do mojego rysopisu, z zawodu wuefista, zaginął trzy lata temu, po prostu wychodząc z domu i nigdy do niego nie wracając. Jego zaginięcie zgłoszono po czterech dniach, w czasie których nie zgłosił się do pracy i nie odpowiadał na telefony. Jego brat dobijał się do drzwi, aż w końcu zostały wyważone, lecz w mieszkaniu nie było nikogo. Wszystko zastano w należytym porządku, brakowało tylko właściciela. Z braku śladów, poszukiwania utknęły w martwym punkcie.
I oto nagle się zjawiłem. Po trzech latach, z zanikiem pamięci i wizją postaci w czarnych szatach. Zdecydowałem się opowiedzieć o nich funkcjonariuszom, lecz uznali (nieco drwiąco), że aby mogli rozpocząć śledztwo, stan mojego umysłu musi się poprawić. Niech ich szlag, a jeśli ci dranie wciąż mieli Jamesa?! Kiedy zacząłem na nich wrzeszczeć, podano mi jakieś środki na uspokojenie i zarządzono, że zostanę pod obserwacją jeszcze przez jeden dzień. Wtedy też miał się pojawić Ralph, mój brat, który w czasie mojej nieobecności trzymał pieczę nad moim majątkiem. Ta wiadomość trochę mnie uspokoiła, bo zacząłem sobie przypominać, że w istocie, miałem brata i choć w jakiś sposób czułem, że niezbyt nam się kiedyś układało, liczyłem, że po tym wszystkim, zdołamy wyjść na prostą. Susan została ze mną do około dziewiętnastej i wydawało się, że wszystkie te nowe odkrycia cieszą ją niemal tak samo, jak mnie. Żartowałem sobie, choć mogło być w tym nieco racji, że powodem tego był fakt, że nie okazałem się przestępcą czy zbiegiem z Azkabanu. Przypomniałem sobie tę nazwę i natychmiast stało się dla mnie jasne, że miała wiele wspólnego z postaciami w płaszczach, jednak nie dałem tego po sobie poznać, spytałem tylko Susan, czy mogłaby ją znaleźć w encyklopedii czy czymś podobnym. Oświadczyła, że znajdzie ją w Internecie, a ja ze zrozumieniem pokiwałem głową, jakbym często sam szukał tam danych. Gdziekolwiek to było.
Susan wróciła do domu, a ja długo nie mogłem zasnąć, próbując uporządkować w głowie wszystkie nowo otrzymane informacje. Trochę to głupie, ale kiedy już odkryłem swoją tożsamość, czułem się nieco zawiedziony, że byłem po prostu Harroldem Potterem, wuefistą w katolickiej szkole. Ja, który, być może, jedną ręką zatrzymałem pędzący samochód, miałbym być tylko zwykłym nauczycielem? Może to przesadna duma, ale czułem się kimś bardziej wyjątkowym. Na przykład sportowcem. Albo arystokratą. Ta druga koncepcja bardzo mnie rozbawiła i poprawiła mój nastrój na tyle, że koniec końców, zawinąłem się w swoją kołdrę i po chwili zasnąłem.

niedziela, 24 listopada 2013

ROZDZIAŁ 2 (Jean Micheal Jarre - Waiting for Coustau (full song))



Z wnętrza na przystanek wysypało się kilku podróżnych. Po za mną, do środka wsiadał tylko jakiś dziadek. Ruszył do przedniego wejścia, a ja podążyłem za nim. Gdy wsiadł, wyjął z kieszeni swój portfel i przystawił go do owalnej płytki, zaczepionej na żółtej, stalowej rurce. Błysnęło zielone światełko i staruszek z zadowoleniem ruszył dalej. Cóż to było? Stałem jak zaczarowany, bezmyślnie wpatrując się w płytkę.
- Chcę pan kupić bilet czy jak? – spytał poirytowany, łysy kierowca, najpewniej Włoch albo coś w tym rodzaju.
- Tak – powiedziałem, sięgając do kieszeni marynarki.
Miałem tam sakiewkę monet. Wyjąłem ją i wysypałem garść na otwartą dłoń. Prawie same złote, kilka srebrnych. Wyciągnąłem rękę do kierowcy.
- Ile płacę?
- Żarty pan sobie stroisz? Co to za waluta? Przyjmuję funty. Trzy brytyjskie funty, skąd żeś się pan urwał?
Spojrzałem na swoją dłoń.
- A co to jest? – spytałem bezradnie. Nie miałem pojęcia.
- Czy ja wyglądam na kantor? Wysiadaj pan, nie mam czasu tu stać! 
Kierowca wściekał się coraz bardziej, a ja nie wiedziałem co robić. Chciałem się kłócić, ale jak miałem mu wytłumaczyć, że coś mu się pomyliło, jeśli sam nie potrafiłem poznać swoich pieniędzy?
- Niech się pan pospieszy, ile mamy czekać? – zawołał ktoś z wnętrza autobusu.
Wściekły wyszedłem na zewnątrz. Ruszył, a jak kopnąłem powietrze tuż za nim. Niech to szlag! Rozejrzałem się dookoła. Kilka numerów dalej zobaczyłem spory szyld z napisem „Sklep Johna”. Wszedłem do środka chcąc jeszcze raz przetestować swoje pieniądze. Na ślepo wziąłem z półki to co pierwsze wpadło mi w rękę (a była to karma dla psów) i podałem ją sprzedawcy. Rzuciłem mu jedną ze złotych monet. Zdawało mi się, że była to kupa szmalu.
- Yyy… proszę pana, nie przyjmujemy obcych walut – powiedział zdziwiony sprzedawca, a ja spojrzałem na niego ze złością. Z tym chłystkiem mogłem się pokłócić.
- Przecież to tutejsze pieniądze – żachnąłem się, jakby próbował robić ze mnie głupka i pokazałem mu całą garść podobnych – Żarty pan sobie stroisz?
Młodziak wyglądał na przestraszonego i każąc mi czekać, pobiegł na zaplecze, by przywołać swojego szefa. Po chwili pojawił się w drzwiach, a zza jego pleców wyłonił się mężczyzna uderzająco podobny do grubiańskiego wąsacza, którego spotkałem wcześniej. Ale nie, to nie mógł być on, może jego brat?
Z zaciekawieniem i dokładnością obejrzał moje monety. Przez dłuższy czas obracał je w tę i z powrotem, by ostatecznie pokręcić przecząco głową.
- Nie mogę ich przyjąć. Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. Skąd je pan wytrzasnął?
- Zawsze takimi płaciłem – bąknąłem i wsypując je z powrotem do sakiewki, obróciłem się na pięcie, by wyjść ze sklepu.
Co to miało znaczyć? Dlaczego nosiłem przy sobie nic nie warte pieniądze? I te ich spojrzenia kiedy wyjąłem sakiewkę. Jakbym urwał się z Księżyca. No właśnie. Jakbym zupełnie nie pasował do tego świata. Swoim strojem, swoimi pieniędzmi, nagłym pojawieniem się. Moimi słowami. To właśnie byli Oni. Znalazłem się w Ich świecie. Tylko kim byli? Czym się od nich różniłem, poza garstką szczegółów? I jeśli to była prawda, jak mogłem wrócić, skoro nie wiedziałem nawet kim jestem? A może roję sobie to wszystko, tworzę absurdalne teorie…? Mógłbym przysiąc, że widzę te pieniądze nie po raz pierwszy. Że są to PRAWDZIWE pieniądze. Nie, to nie mogły być wymysły mojej fantazji. Musiałem mieć rację!
Ruszyłem przed siebie w gąszcz wąskich, zadbanych uliczek. Wybierałem te najmniej uczęszczane, najbardziej puste, chcąc uniknąć setek ciekawskich spojrzeń. Błąkałem się pośród rzędów podobnych, szykownych domków, wymuskanych automobili (czy tam autobusów) zaparkowanych na podjazdach. Wiał lekki wiatr muskając moją twarz. Czułem się coraz bardziej zmęczony, powłóczyłem nogami szukając jakiegoś miejsca gdzie mógłbym odpocząć. Kolejne domki, kolejne uliczki. Dzieci, dorośli i starcy. Obcy ludzie. Sami obcy, dziwni ludzie. Sam nie wiem jak dotarłem do obszernego parku. Richmond Park – tę nazwę usłyszałem od jakichś turystów wszystkiemu robiących zdjęcia. Usiadłem na trawię pod wielkim platanem. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Całe szczęście nie zanosiło się na deszcz. W gruncie rzeczy mógłby to być bardzo przyjemny dzień. Gdybym miał go spędzić z przyjaciółmi. Z krewnymi. Z rodziną. Czy miałem rodzinę? Może kilkoro dzieci, które z utęsknieniem wyczekiwały mojego powrotu? A ja tkwiłem tu pogrążony w niepamięci. Czekała mnie noc spędzona w parku. Nie miałem dokąd pójść. Gdybym pamiętał cokolwiek… Jak się nazywam, gdzie mieszkam, ile mam lat. Ale teraz? Może jutro zdołam dotrzeć do tego szpitala? Nosiłem silne przeświadczenie, że tylko tam, tylko w tym jednym miejscu mogli mi teraz pomóc. I w mojej szkole. Tam na pewno zostałbym poznany! Dziwna myśl. Przecież musiało minąć ze dwadzieścia lat odkąd skończyłem się uczyć. Dotknąłem swojej twarzy. Miałem wąsy, lekki zarost, ostre rysy. Musiałem mieć chociaż z czterdziestkę. Może po prostu najdawniejsze wspomnienia wracają jako pierwsze. Może mi się poprawia? Nie wiedziałem.
W oddali zobaczyłem stado jeleni. Danieli, tak właściwie. Czy widziałem je naprawdę, czy to mój mózg znów płatał mi figle. Jelenie! Jakieś mgliste wspomnienia przemknęły przez moją głowę. Czyjaś twarz w okrągłych okularach. Mój przyjaciel, Rogacz, JAMES! Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem w stronę zwierząt.
- James! – zawołałem, licząc, że krył się za którymś ze zwierząt – JAMES!
Spłoszone odbiegły kawałek i zatrzymały się w bezpiecznej odległości. Co ja robię, do cholery? Przecież to tylko durne daniele! Skąd też miałby się tu znaleźć!? I wciąż nie pamiętam nic więcej, tylko tę twarz i jedno imię. Czy chadzaliśmy razem na polowania? Rogacz.
Wspiąłem się na drzewo i pół leżąc zastygłem na gałęzi. Z daleka obserwowałem zwierzęta. One też szykowały się do snu. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie znajdzie. Że spędzę tu tę samotną, spokojną noc. Myśląc, śpiąc, poszukując wspomnień…

*

Otrząsnąłem się omal nie spadając na ziemię. Złapałem równowagę chwytając się pnia, a potem natychmiast pociągnąłem ręką wzdłuż pleców. Odetchnąłem. Co za obłęd! Szaleństwo! Obudziłem się z silnym poczuciem posiadania… ogona. To nie jest śmieszne! Będąc szczerym, myślałem, że dotykając pleców niechybnie natrafię na długi, włochaty ogon psa. Wielkiego czarnego psa. „To musiał być jakiś chory sen” – przekonywałem sam siebie. Po prostu nie miałem normalnych wspomnień. Ale… Jezu, czułem jakbym naprawdę był psem. Nie tylko ogon, ale futro, zęby i cztery łapy. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Zeskoczyłem z drzewa i rozejrzałem się za danielami. Chciałem jak najszybciej przegnać te schizofreniczne myśli. Zwierzęta zniknęły. Widocznie zbudziły się wcześniej niż ja. I nie przerażała ich wizja posiadania ogona. I tak go miały. Zaśmiałem się głośno z samego siebie. Bałem się własnych snów. Jakichś bzdurnych wytworów wyobraźni. Jakbym nie miał zanadto realnych problemów. Rozmasowałem ramiona i przeciągnąłem się kilka razy, bo gałąź, na której spałem, nie była szczególnie wygodna. Skręciłem w prawo i ruszyłem z powrotem w kierunku, z którego przybyłem. Liczyłem, że znów spotkam ten autobus i jakimś sposobem wślizgnę się do środka. Bo wciąż nie miałem pieniędzy. Stanowiło to zresztą dosyć spory problem, bo zaczynałem się robić głodny. Głód. Przywodził mi na myśl jakieś wspomnienia. Kolejne wizje. Postaci w długich, czarnych szatach. Okropny chłód. Beznadzieja. Żelazne kraty, ściany z ciosanych kamieni. Przerażające zimno. I strach. Bezwola. Ale było coś jeszcze. Ogromna złość. Wściekłość. Nienawiść wobec kogoś. Wobec osoby. Zdrajcy. Zbrodniarza! MORDERCY!
Prawie zderzyłem się z drzewem, gdy ten strumień myśli nagle przepłynął przez moją głowę. Zatrzymałem się i oparłem na pniu. James, James miał z tym coś wspólnego. To on mnie zdradził? To przez niego trafiłem w to miejsce?!
Mój mózg pracował na szalonych obrotach, z całych sił próbowałem sobie przypomnieć, próbowałem zrozumieć. To nie mógł być on. Nie James! On zdradził nas obu. Ten kto to zrobił zdradził i jego i mnie. Ale gdzie on teraz jest? Czy James nadal tkwi w tamtym lochu? Jest więźniem postaci w płaszczach? Ale jak to możliwe, abym ja był tutaj? Czy mógłbym umknąć im zostawiając za plecami Jamesa? Nie wierzę! A może…? To musiało być to! Ta koncepcja naprawdę przypadła mi do gustu. Może uciekliśmy razem, ale coś poszło nie tak. Ja oberwałem w głowę i zapomniałem wszystkiego, ale James! Jemu musiało się udać i teraz będzie mnie szukał. Gdybym tylko przypomniał sobie jego nazwisko. Albo własne. Tak, to byłoby najprostsze. Martwiło mnie tylko, że ta koncepcja miała sporo luk. Dużych luk. Bo jeśli James skończył tak samo jak ja? I czy on naprawdę trafił w to samo miejsce? No i kim są wariaci w tych podartych, czarnych szatach? Miałem paskudne przeczucie jakby nie byli ludźmi, ale natychmiast uciąłem te głupie myśli, odrzuciłem je tak jak sny o ogonie. Czy oni, oni-ludzie,  też będą chcieli mnie znaleźć? Czego mogą chcieć? A może sprzątnęliśmy ich w trakcie ucieczki? A z nimi zdrajcę. Ale nie, on wciąż jeszcze żył. Wiedziałbym, gdybym…
Znów szedłem pośród domków. Ludzie najpewniej pojechali już do pracy, bo wokół nie było nikogo. Nieszczególnie pamiętałem drogę, więc spróbowałem zdać się na intuicję. Tyle, że tutaj wszystko wyglądało tak samo. Mały czarny kot przebiegł mi drogę.
- Kici, kici! -  zawołałem za nim, a zza pleców usłyszałem kaszlnięcie.
Odwróciłem się na pięcie i zobaczyłem znajomego, łysego faceta z wąsami.
- Dalej szuka pan kota? – spytał tak samo nieuprzejmie jak wówczas.
- Owszem – odparłem, a kąciki moich ust zadrgały drwiąco – Może go pan widział? Jest duży i rudy, nazywa się… - Nie miałem pomysłu, ale to imię nagle samo z siebie zjawiło się w moich myślach. – Krzywołap.
- Krzywołap? – powtórzył bezmyślnie.
- Krzywołap – przedrzeźniłem go – Ma puszysty ogon, jak szczotka do butelek – dodałem, sam nie wiem po co, ale po prostu niespodziewanie zdałem sobie z tego sprawę.
Dokładnie opisywałem tego samego kota, który przypomniał mi się już wcześniej i należał do… Jakiejś kobiety, jak się zdaje, którą znałem. Kiedyś.
Wąsaty mężczyzna obszedł mnie szerokim łukiem (jakbym stanowił jakieś zagrożenie czy coś w tym rodzaju) i przyglądając mi się uważnie, niewiele tylko zwalniając kroku, ruszył dalej, rzucając za siebie:
- Nie widziałem tu takiego kota. Nie potrzebnie się pan tutaj kręci!
Zwykły prostak i cham! Co za bezczelne wkraczanie w moje sprawy! Miałem już ruszyć za nim i prosto w twarz wykrzyczeć mu co o tym sądzę, ale facet potknął się o niedomkniętą pokrywę szybu kanalizacyjnego i runął jak długi wprost na betonowy chodnik. Skwitowałem to bezczelną salwą głośnego śmiechu i ruszyłem dalej, zadowolony ze sprawiedliwości losu.
Krążyłem po okolicy co najmniej dwie godziny, kilkakrotnie będąc pewnym, że w końcu udało mi się trafić na tę samą ulicę, po której kursował autobus sześćdziesiąt pięć. Pamiętałem tę nazwę, co świadczyło o fakcie, że mój zanik pamięci nie postępował. Zatrzymałem się koło szkoły, a w każdym razie podejrzewałem, że była to szkoła, bo na trawniku obok niej dzieci kopały piłkę. Wydawało mi się dość osobliwym, że używały ku temu nóg, ale widać także niektóre sporty wypadły mi z pamięci. Usiadłem na murku, po drugiej stronie ulicy, tak, by nie wzbudzać podejrzeń, i przyglądałem się ich grze. Muszę przyznać, że przypadła mi do gustu. Siedziałem tam i nuciłem jakąś melodię. Nie pamiętałem nawet jej nazwy. Chyba zwykłem słuchać jej na gramofonie. A moja matka była wściekła. Tak, strasznie ją to złościło, a ja czułem się z tym świetnie. To chyba dziwne, ale tak właśnie było. Sądziła, że nie była to muzyka dla mnie. Gardziła nią.
To było moje pierwsze wspomnienie o matce. Nie układało nam się zbyt dobrze, jak mniemam…
Podniosłem się i oparty o metalowy słupek, zacząłem śpiewać półgłosem, słowa, które formowały się wprost, w moich ustach:

OUTRO: DIRE STRAITS - BROTHERS IN ARMS