Z
wnętrza na przystanek wysypało się kilku podróżnych. Po za mną, do środka
wsiadał tylko jakiś dziadek. Ruszył do przedniego wejścia, a ja podążyłem za
nim. Gdy wsiadł, wyjął z kieszeni swój portfel i przystawił go do owalnej
płytki, zaczepionej na żółtej, stalowej rurce. Błysnęło zielone światełko i
staruszek z zadowoleniem ruszył dalej. Cóż to było? Stałem jak zaczarowany,
bezmyślnie wpatrując się w płytkę.
-
Chcę pan kupić bilet czy jak? – spytał poirytowany, łysy kierowca, najpewniej
Włoch albo coś w tym rodzaju.
-
Tak – powiedziałem, sięgając do kieszeni marynarki.
Miałem
tam sakiewkę monet. Wyjąłem ją i wysypałem garść na otwartą dłoń. Prawie same złote,
kilka srebrnych. Wyciągnąłem rękę do kierowcy.
-
Ile płacę?
-
Żarty pan sobie stroisz? Co to za waluta? Przyjmuję funty. Trzy brytyjskie
funty, skąd żeś się pan urwał?
Spojrzałem
na swoją dłoń.
-
A co to jest? – spytałem bezradnie. Nie miałem pojęcia.
- Czy
ja wyglądam na kantor? Wysiadaj pan, nie mam czasu tu stać!
Kierowca
wściekał się coraz bardziej, a ja nie wiedziałem co robić. Chciałem się kłócić,
ale jak miałem mu wytłumaczyć, że coś mu się pomyliło, jeśli sam nie potrafiłem
poznać swoich pieniędzy?
-
Niech się pan pospieszy, ile mamy czekać? – zawołał ktoś z wnętrza autobusu.
Wściekły
wyszedłem na zewnątrz. Ruszył, a jak kopnąłem powietrze tuż za nim. Niech to
szlag! Rozejrzałem się dookoła. Kilka numerów dalej zobaczyłem spory szyld z
napisem „Sklep Johna”. Wszedłem do środka chcąc jeszcze raz przetestować swoje
pieniądze. Na ślepo wziąłem z półki to co pierwsze wpadło mi w rękę (a była to
karma dla psów) i podałem ją sprzedawcy. Rzuciłem mu jedną ze złotych monet.
Zdawało mi się, że była to kupa szmalu.
-
Yyy… proszę pana, nie przyjmujemy obcych walut – powiedział zdziwiony
sprzedawca, a ja spojrzałem na niego ze złością. Z tym chłystkiem mogłem się
pokłócić.
-
Przecież to tutejsze pieniądze – żachnąłem się, jakby próbował robić ze mnie
głupka i pokazałem mu całą garść podobnych – Żarty pan sobie stroisz?
Młodziak
wyglądał na przestraszonego i każąc mi czekać, pobiegł na zaplecze, by
przywołać swojego szefa. Po chwili pojawił się w drzwiach, a zza jego pleców
wyłonił się mężczyzna uderzająco podobny do grubiańskiego wąsacza, którego
spotkałem wcześniej. Ale nie, to nie mógł być on, może jego brat?
Z
zaciekawieniem i dokładnością obejrzał moje monety. Przez dłuższy czas obracał
je w tę i z powrotem, by ostatecznie pokręcić przecząco głową.
-
Nie mogę ich przyjąć. Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. Skąd je pan
wytrzasnął?
-
Zawsze takimi płaciłem – bąknąłem i wsypując je z powrotem do sakiewki,
obróciłem się na pięcie, by wyjść ze sklepu.
Co
to miało znaczyć? Dlaczego nosiłem przy sobie nic nie warte pieniądze? I te ich
spojrzenia kiedy wyjąłem sakiewkę. Jakbym urwał się z Księżyca. No właśnie.
Jakbym zupełnie nie pasował do tego świata. Swoim strojem, swoimi pieniędzmi,
nagłym pojawieniem się. Moimi słowami. To właśnie byli Oni. Znalazłem się w Ich
świecie. Tylko kim byli? Czym się od nich różniłem, poza garstką szczegółów? I
jeśli to była prawda, jak mogłem wrócić, skoro nie wiedziałem nawet kim jestem?
A może roję sobie to wszystko, tworzę absurdalne teorie…? Mógłbym przysiąc, że
widzę te pieniądze nie po raz pierwszy. Że są to PRAWDZIWE pieniądze. Nie, to
nie mogły być wymysły mojej fantazji. Musiałem mieć rację!
Ruszyłem
przed siebie w gąszcz wąskich, zadbanych uliczek. Wybierałem te najmniej
uczęszczane, najbardziej puste, chcąc uniknąć setek ciekawskich spojrzeń.
Błąkałem się pośród rzędów podobnych, szykownych domków, wymuskanych automobili
(czy tam autobusów) zaparkowanych na podjazdach. Wiał lekki wiatr muskając moją
twarz. Czułem się coraz bardziej zmęczony, powłóczyłem nogami szukając jakiegoś
miejsca gdzie mógłbym odpocząć. Kolejne domki, kolejne uliczki. Dzieci, dorośli
i starcy. Obcy ludzie. Sami obcy, dziwni ludzie. Sam nie wiem jak dotarłem do
obszernego parku. Richmond Park – tę nazwę usłyszałem od jakichś turystów
wszystkiemu robiących zdjęcia. Usiadłem na trawię pod wielkim platanem. Słońce
powoli chyliło się ku zachodowi. Całe szczęście nie zanosiło się na deszcz. W
gruncie rzeczy mógłby to być bardzo przyjemny dzień. Gdybym miał go spędzić z
przyjaciółmi. Z krewnymi. Z rodziną. Czy miałem rodzinę? Może kilkoro dzieci,
które z utęsknieniem wyczekiwały mojego powrotu? A ja tkwiłem tu pogrążony w
niepamięci. Czekała mnie noc spędzona w parku. Nie miałem dokąd pójść. Gdybym
pamiętał cokolwiek… Jak się nazywam, gdzie mieszkam, ile mam lat. Ale teraz?
Może jutro zdołam dotrzeć do tego szpitala? Nosiłem silne przeświadczenie, że
tylko tam, tylko w tym jednym miejscu mogli mi teraz pomóc. I w mojej szkole.
Tam na pewno zostałbym poznany! Dziwna myśl. Przecież musiało minąć ze
dwadzieścia lat odkąd skończyłem się uczyć. Dotknąłem swojej twarzy. Miałem
wąsy, lekki zarost, ostre rysy. Musiałem mieć chociaż z czterdziestkę. Może po
prostu najdawniejsze wspomnienia wracają jako pierwsze. Może mi się poprawia?
Nie wiedziałem.
W
oddali zobaczyłem stado jeleni. Danieli, tak właściwie. Czy widziałem je
naprawdę, czy to mój mózg znów płatał mi figle. Jelenie! Jakieś mgliste
wspomnienia przemknęły przez moją głowę. Czyjaś twarz w okrągłych okularach.
Mój przyjaciel, Rogacz, JAMES! Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem w stronę
zwierząt.
-
James! – zawołałem, licząc, że krył się za którymś ze zwierząt – JAMES!
Spłoszone
odbiegły kawałek i zatrzymały się w bezpiecznej odległości. Co ja robię, do
cholery? Przecież to tylko durne daniele! Skąd też miałby się tu znaleźć!? I
wciąż nie pamiętam nic więcej, tylko tę twarz i jedno imię. Czy chadzaliśmy
razem na polowania? Rogacz.
Wspiąłem
się na drzewo i pół leżąc zastygłem na gałęzi. Z daleka obserwowałem zwierzęta.
One też szykowały się do snu. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie znajdzie. Że
spędzę tu tę samotną, spokojną noc. Myśląc, śpiąc, poszukując wspomnień…
*
Otrząsnąłem
się omal nie spadając na ziemię. Złapałem równowagę chwytając się pnia, a potem
natychmiast pociągnąłem ręką wzdłuż pleców. Odetchnąłem. Co za obłęd!
Szaleństwo! Obudziłem się z silnym poczuciem posiadania… ogona. To nie jest
śmieszne! Będąc szczerym, myślałem, że dotykając pleców niechybnie natrafię na
długi, włochaty ogon psa. Wielkiego czarnego psa. „To musiał być jakiś chory
sen” – przekonywałem sam siebie. Po prostu nie miałem normalnych wspomnień.
Ale… Jezu, czułem jakbym naprawdę był psem. Nie tylko ogon, ale futro, zęby i
cztery łapy. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Zeskoczyłem z drzewa i rozejrzałem
się za danielami. Chciałem jak najszybciej przegnać te schizofreniczne myśli.
Zwierzęta zniknęły. Widocznie zbudziły się wcześniej niż ja. I nie przerażała
ich wizja posiadania ogona. I tak go miały. Zaśmiałem się głośno z samego
siebie. Bałem się własnych snów. Jakichś bzdurnych wytworów wyobraźni. Jakbym
nie miał zanadto realnych problemów. Rozmasowałem ramiona i przeciągnąłem się
kilka razy, bo gałąź, na której spałem, nie była szczególnie wygodna. Skręciłem
w prawo i ruszyłem z powrotem w kierunku, z którego przybyłem. Liczyłem, że znów
spotkam ten autobus i jakimś sposobem wślizgnę się do środka. Bo wciąż nie
miałem pieniędzy. Stanowiło to zresztą dosyć spory problem, bo zaczynałem się
robić głodny. Głód. Przywodził mi na myśl jakieś wspomnienia. Kolejne wizje.
Postaci w długich, czarnych szatach. Okropny chłód. Beznadzieja. Żelazne kraty,
ściany z ciosanych kamieni. Przerażające zimno. I strach. Bezwola. Ale było coś
jeszcze. Ogromna złość. Wściekłość. Nienawiść wobec kogoś. Wobec osoby.
Zdrajcy. Zbrodniarza! MORDERCY!
Prawie
zderzyłem się z drzewem, gdy ten strumień myśli nagle przepłynął przez moją
głowę. Zatrzymałem się i oparłem na pniu. James, James miał z tym coś
wspólnego. To on mnie zdradził? To przez niego trafiłem w to miejsce?!
Mój
mózg pracował na szalonych obrotach, z całych sił próbowałem sobie przypomnieć,
próbowałem zrozumieć. To nie mógł być on. Nie James! On zdradził nas obu. Ten
kto to zrobił zdradził i jego i mnie. Ale gdzie on teraz jest? Czy James nadal
tkwi w tamtym lochu? Jest więźniem postaci w płaszczach? Ale jak to możliwe,
abym ja był tutaj? Czy mógłbym umknąć im zostawiając za plecami Jamesa? Nie
wierzę! A może…? To musiało być to! Ta koncepcja naprawdę przypadła mi do
gustu. Może uciekliśmy razem, ale coś poszło nie tak. Ja oberwałem w głowę i
zapomniałem wszystkiego, ale James! Jemu musiało się udać i teraz będzie mnie
szukał. Gdybym tylko przypomniał sobie jego nazwisko. Albo własne. Tak, to
byłoby najprostsze. Martwiło mnie tylko, że ta koncepcja miała sporo luk.
Dużych luk. Bo jeśli James skończył tak samo jak ja? I czy on naprawdę trafił w
to samo miejsce? No i kim są wariaci w tych podartych, czarnych szatach? Miałem
paskudne przeczucie jakby nie byli ludźmi, ale natychmiast uciąłem te głupie
myśli, odrzuciłem je tak jak sny o ogonie. Czy oni, oni-ludzie, też będą chcieli mnie znaleźć? Czego mogą
chcieć? A może sprzątnęliśmy ich w trakcie ucieczki? A z nimi zdrajcę. Ale nie,
on wciąż jeszcze żył. Wiedziałbym, gdybym…
Znów
szedłem pośród domków. Ludzie najpewniej pojechali już do pracy, bo wokół nie
było nikogo. Nieszczególnie pamiętałem drogę, więc spróbowałem zdać się na
intuicję. Tyle, że tutaj wszystko wyglądało tak samo. Mały czarny kot przebiegł
mi drogę.
- Kici,
kici! - zawołałem za nim, a zza pleców
usłyszałem kaszlnięcie.
Odwróciłem
się na pięcie i zobaczyłem znajomego, łysego faceta z wąsami.
-
Dalej szuka pan kota? – spytał tak samo nieuprzejmie jak wówczas.
-
Owszem – odparłem, a kąciki moich ust zadrgały drwiąco – Może go pan widział?
Jest duży i rudy, nazywa się… - Nie miałem pomysłu, ale to imię nagle samo z
siebie zjawiło się w moich myślach. – Krzywołap.
-
Krzywołap? – powtórzył bezmyślnie.
-
Krzywołap – przedrzeźniłem go – Ma puszysty ogon, jak szczotka do butelek –
dodałem, sam nie wiem po co, ale po prostu niespodziewanie zdałem sobie z tego
sprawę.
Dokładnie
opisywałem tego samego kota, który przypomniał mi się już wcześniej i należał
do… Jakiejś kobiety, jak się zdaje, którą znałem. Kiedyś.
Wąsaty
mężczyzna obszedł mnie szerokim łukiem (jakbym stanowił jakieś zagrożenie czy
coś w tym rodzaju) i przyglądając mi się uważnie, niewiele tylko zwalniając
kroku, ruszył dalej, rzucając za siebie:
-
Nie widziałem tu takiego kota. Nie potrzebnie się pan tutaj kręci!
Zwykły
prostak i cham! Co za bezczelne wkraczanie w moje sprawy! Miałem już ruszyć za
nim i prosto w twarz wykrzyczeć mu co o tym sądzę, ale facet potknął się o
niedomkniętą pokrywę szybu kanalizacyjnego i runął jak długi wprost na betonowy
chodnik. Skwitowałem to bezczelną salwą głośnego śmiechu i ruszyłem dalej,
zadowolony ze sprawiedliwości losu.
Krążyłem
po okolicy co najmniej dwie godziny, kilkakrotnie będąc pewnym, że w końcu
udało mi się trafić na tę samą ulicę, po której kursował autobus sześćdziesiąt
pięć. Pamiętałem tę nazwę, co świadczyło o fakcie, że mój zanik pamięci nie
postępował. Zatrzymałem się koło szkoły, a w każdym razie podejrzewałem, że
była to szkoła, bo na trawniku obok niej dzieci kopały piłkę. Wydawało mi się
dość osobliwym, że używały ku temu nóg, ale widać także niektóre sporty wypadły
mi z pamięci. Usiadłem na murku, po drugiej stronie ulicy, tak, by nie wzbudzać
podejrzeń, i przyglądałem się ich grze. Muszę przyznać, że przypadła mi do
gustu. Siedziałem tam i nuciłem jakąś melodię. Nie pamiętałem nawet jej nazwy.
Chyba zwykłem słuchać jej na gramofonie. A moja matka była wściekła. Tak,
strasznie ją to złościło, a ja czułem się z tym świetnie. To chyba dziwne, ale
tak właśnie było. Sądziła, że nie była to muzyka dla mnie. Gardziła nią.
To
było moje pierwsze wspomnienie o matce. Nie układało nam się zbyt dobrze, jak
mniemam…
Podniosłem
się i oparty o metalowy słupek, zacząłem śpiewać półgłosem, słowa, które
formowały się wprost, w moich ustach:
OUTRO: DIRE STRAITS - BROTHERS IN ARMS
OUTRO: DIRE STRAITS - BROTHERS IN ARMS