- Harry, czy to ty? Co tak
uderzyło? – usłyszałem głos z kuchni, gdy z głośnym kliknięciem
zmaterializowałem się w mieszkaniu Ralpha.
Z salonu dobiegał mnie dźwięk
włączonego telewizora. Poszedłem do kuchni i spojrzałem na elektroniczny zegar
mikrofalówki. Dochodziło wpół do jedenastej. Na całe szczęście w weekend kładli
się spać później.
- Jenny, choć ze mną do salonu,
musimy o czymś pomówić – mój poważny głos natychmiast zaniepokoił żonę Ralpha.
Bez słowa sprzeciwu odłożyła na
wpół umyty talerz i razem poszliśmy do pokoju. Mój brat, znaczy, mój domniemany
brat, oglądał mecz piłki nożnej. Peter najwyraźniej już spał. Może to i lepiej?
- Co się stało? – zapytał mężczyzna,
widząc nasze zafrasowane miny.
Zasugerowałem Jenny, by usiadła i
na tyle szybko jak tylko potrafiłem, zacząłem tłumaczyć im nastałą sytuację.
Począwszy od tego, że nie jestem ich krewnym, a Syriuszem Blackiem, kończąc na
tym, że grozi im w związku z tym niebezpieczeństwo. Dla rozwiania ich
wątpliwości, transmutowałem telewizor w drzewko owocowe i zaprezentowałem im
sztuczkę z przemianą w psa. Obawiałem się tylko, że uznają za szaleńców nie
tylko mnie, ale i siebie. Zbiorowa psychoza, tak to się chyba nazywa.
- Ale co z moim bratem? – wydusił w
końcu Ralph.
Czułem się jak winowajca. Jakbym to
ja, osobiście porwał z ich życia Harolda Pottera, wuefistę ze szkoły St.George.
Ale przecież nawet go nie znałem. Nie miałem nic wspólnego z jego zaginięciem,
z jego życiem… Przez przypadkowy zbieg okoliczności sam siebie wtłoczyłem w
fałszywą tożsamość. Jego tożsamość. Czułem się paskudnie, mówiąc im, że nie
wiem nic o losie ich krewnego. Rozczarowanie i żal na ich twarzach przeszywały
mnie do szpiku kości. Ale nie mogłem nic z tym zrobić. I wciąż uciekał mi czas.
W atmosferze grobowej ciszy rzucałem swoje zaklęcia ochronne. Przed zniknięciem,
ostatni raz spojrzałem na zegarek w ich kuchni. Dochodziła trzecia nad ranem.
*
Pojawiłem się na wzgórzu dwie mile
na północ od Hogsmeade. Tam miałem się spotkać ze Stworekiem, ale mimo, że
załatwienie sprawy Susan i Ralpha trwało dłużej niż się spodziewałem, skrzata
wciąż tu nie było. Co też mogło go zatrzymać? Przecież kazałem mu się spieszyć.
Patrzyłem w kierunku wioski ukrytej za kolejnym, nieco wyższym wniesieniem.
Niebo, jeszcze przed chwilą atramentowo-czarne, zaczynało w oddali nabierać
odcieni szarości. Zbliżał się brzask. Było zimno i wilgotno. Wszechobecna mgła
kłębiła się w dole, zatapiając w bieli kotlinę, między moim, a kolejnym
wzgórzem. Usiadłem na mokrym, oślizgłym pniu, jakiegoś niedawno powalonego
drzewa i wpatrywałem się niecierpliwie, w rozrywaną nadchodzącym porankiem
ciemność. Otaczał mnie wszechobecny bezruch. Świat wydawał się równie
bezsensownie bezczynny, jak ja. Jedyne czego byłem pewny, to że czas
nieubłaganie gnał naprzód. A ja wciąż nie wiedziałem nic, nie mogłem działać.
Nie mogłem pomóc Harremu, Zakonowi, komukolwiek. Pomogłem tylko piątce mugoli
mających mnie do tej pory za podobnego sobie. Mogłem zrobić tylko tyle. A może
aż tyle? To przecież pięć osób. Pięć potencjalnych, niewinnych ofiar.
Myślałem o Harrym Potterze. O moim
chrześniaku, synu Jamesa. Mojego przyjaciela, realnego, który istniał. Istniał
naprawdę. Ale co mi z niego zostało poza wspomnieniem? I poza Harrym, którego
tak nieudolnie strzegę. Strzegę, niech mnie szlag! Od dwóch lat nie widziałem
go na oczy. I kiedy ja błaźniłem się myśląc, że jestem mugolem, on walczył z
Voldemortem. Wykonywał ostatnie rozkazy Dumbledora. Czy ktokolwiek z nas nie
zawiódł Jamesa? Czy ktokolwiek trwa przy Harrym i prawdziwie go chroni? Ja nie
dałem rady. Nawet Dumbledore poległ. Ale czy którykolwiek z nas zdawał sobie
sprawę, jak wielkie będzie to zadanie? Strzec Chłopca, który przeżył. Chronić
tego, który zatrzymał najgroźniejszego czarnoksiężnika w dziejach.
Słońce najwyraźniej powoli
wynurzało się zza horyzontu, bo widziałem słabą, pomarańczową łunę na prawo od
azymutu na Hogsmeade. Wpatrywałem się w nią, jakby miała być zwiastunem czegoś
ważnego. Jakimś znakiem, symbolem. Ale zaraz. Siedziałem na wzgórzu leżącym na
północ od wioski. Patrząc w jej kierunku, wschód miałem po lewej ręce. Tak więc
łuna…
Poderwałem się z pniaka i
wyszarpnąłem różdżkę. Znów się teleportowałem, sam już nie wiem, który raz,
tego wieczoru.
*
Pojawiłem się w centrum Hogsmeade.
Wokół nie widziałem żywego ducha, a spora część domów stała zniszczona i
splądrowana. Od strony Hogwartu bił blask płomieni. Część zamku płonęła.
Słyszałem tumult, krzyki, huki eksplodujących zaklęć. Bez zastanowienia
ruszyłem główną drogą w kierunku szkoły. „Co tu się stało? A może bardziej, co
tu się dzieje?” – myślałem. Zgliszcza, powybijane szyby, wyrwane drzwi. Ten
widok napawał mnie strachem, a jednocześnie skłaniał, bym jeszcze szybciej gnał
w stronę zamku. Wypadłem z wioski i zastygłem w pół kroku. Na całych błoniach
toczyła się bitwa. Od strony lasu szarżowała chmara centaurów, zasypując
deszczem strzał uciekającą grupę czarodziejów. Przy ledwie widocznym zamkowym
portalu, ktoś miotał potężne zaklęcia, a snopy iskier rozjaśniały całe pole
bitwy. To musiał być on. Sam Voldemort próbował wedrzeć się do budynku.
Rzuciłem się przed siebie, naprzeciw chaotycznemu tłumowi czarodziei i dopiero
na wysokości bramy terenu szkoły, zdałem sobie sprawę, że byli to
śmierciożercy. Ale dlaczego salwowali się ucieczką, skoro ich pan wciąż walczył
u stóp zamku? Przewodził im Lucjusz Malfoy. Gnający na łeb na szyję, ciągnął za
sobą żonę i syna. Cóż za miłe rodzinne spotkanie, czyż nie? Stanąłem po środku
bramy z uniesioną różdżką. Malfoy dostrzegł mnie i jego przerażenie jeszcze się
spotęgowało. Czułem odrazę do tego plugawego tchórza. Wycelowałem i miałem już
powalić go zaklęciem, gdy wysoko uniósł ręce, pokazując, że jest bezbronny. Nie miał różdżki. Moje zaklęcie przeleciało tuż nad jego głową, powalając
nieświadomego mojej obecności Notta. Jakaś kobieta biegnąca za nim, potknęła
się o jego bezwładne ciało, a różdżka wypadła z jej ręki. Ją też
spetryfikowałem. Rodzina Malfoyów przebiegła obok mnie, lecz posłałem im tylko
nienawistne spojrzenie. Nie miałem teraz czasu, by zajmować się tym ścierwem.
Blada jak papier Narcyza wybełkotała coś co brzmiało jak podziękowanie.
- Jeszcze cię dopadnę – rzuciłem za
siebie, a ona otoczyła ramieniem swojego syna, jakby miało go to ochronić.
Ale ja nie miałem zamiaru rzucać na
nich zaklęć. Zależało mi teraz tylko na jednym. By jak najszybciej przebić się
do zamku. A w tej chwili dzieliło mnie od niego kilkunastu śmierciożerców,
rozpaczliwie broniących się przed atakiem centaurów. I skrzatów? Wydawało mi
się, że cała zgraja tych małych istot gnała za nimi miotając zaklęciami i
elementami kuchennej zastawy. Wbrew wszystkiemu ogarnęło mnie rozbawienie. Bo
czyż to nie okrutna ironia losu? Fanatyczni piewcy wielkości czarodziejów
dziesiątkowani przez centaury i skrzaty. Zebrałem się w sobie i posłałem w ich
stronę kilka mocnych zaklęć…
Tylko ja mogłem na to wpaść,
prawda? Stanąć w pojedynkę naprzeciw grupy ratujących życie, zdesperowanych
śmierciożerców i zasłonić im jedyną drogę ucieczki? Może i wyglądali jak nic
nie warta zgraja uciekających szczurów, ale Bóg jeden raczy wiedzieć jakim
sposobem zdołałem uniknąć kanonady zaklęć jaka mi odpowiedziała. A zwłaszcza
tych złych. Najgorszych, będąc ścisłym. Rzuciłem się w bok i przetoczyłem spory
kawałek, po nierównym gruncie, wrzeszcząc „Protego! Protego! Protego!...”.
Wokół mnie buchały płomienie, z nogi lała mi się krew, a rękaw mojej marynarki
płonął. Widziałem jak śmierciożercy dopadają bramy i krok za nią, aportują się.
Wyrwałem się z kręgu ognia i padłem na trawę kawałek dalej.
- Drugi już martwy ożył tej nocy –
usłyszałem filozoficzny głos nad swoją głową.
- I Wenus i Mars lśniły dziś jasno
– powiedział drugi, równie refleksyjny.
- Co to niby ma znaczyć? –
zapytałem z trudem podnosząc się z ziemi i wyczarowanym sznurem, obwiązując
krwawiącą nogę.
- Nie ty pierwszy wróciłeś zza
grobu, Syriuszu Black – powiedział ciemnowłosy centaur.
- Spełniła się noc cudów,
zapowiedziana przez gwiazdy – dodał jego blondwłosy współplemieniec.
Miałem ochotę ich zabić. Naprawdę.
Wszędzie wokół nas toczyła się bitwa, a ci dwaj idioci raczyli mnie kretyńskimi
zagadkami.
- Kto był pierwszy?! – rzuciłem
wściekle.
- Ten który już raz uniknął śmierci.
- Voldemort?! – wypaliłem, bo
pierwszy raz tej nocy naprawdę się przeraziłem. Czy to możliwe, by Voldemort
poległ i odzyskał ciało tej samej nocy?
Centaury wpatrywały się we mnie
badawczo, jakbym stanowił ciekawy, muzealny eksponat.
- Mowa o chłopcu Potterów –
powiedział w końcu jeden z nich.
Odwróciłem się na pięcie i nie
zważając na nich, pomimo rozrywającego bólu lewej łydki, zerwałem się do biegu
w kierunku szkoły.
- Panie? - usłyszałem zza pleców.
-Stworek? – zatrzymałem się, a
skrzat zaraz do mnie podbiegł – Gdzieś ty był, na brodę Merlina?! Czekałem na
ciebie i…
- Panie, toczyła się bitwa, Stworek
chciał pomóc i został oszołomiony. Wyleczyli go, a wtedy panicz Potter wymknął
się do Zakazanego Lasu, by pozwolić Czarnemu Panu się zabić, ale Stworek nie
chciał na to pozwolić i pobiegł za nim, ale panicz Potter był już za daleko i Czarny
Pan zabił go swoim zaklęciem, a Stworek widział to wszystko z daleka i płakał,
bardzo płakał po paniczu Potterze.
Byłem blady jak ściana, a różdżka
ledwie trzymała się w mojej ręce. Zupełnie zapomniałem o tym co mówiły
centaury. NIE!!! On nie mógł zginąć! Każdy, ale nie on! Nie Harry, nie syn
Jamesa… Stworek paplał nieustannie.
- ….i zanieśli go do zamku, a
Stworek szedł za nimi, przerażony i zalany łzami. I cały Hogwart wyszedł im
naprzeciw, a Czarny Pan wołał „Harry Potter nie żyje, Harry Potter jest martwy”
i Stworek płakał jeszcze bardziej, a kiedy zacisnął oczy, bo nie mógł już na to
patrzeć, Harry Potter nagle zniknął, zrobiło się zamieszanie, Czarny Pan…
-Co?! – przerwałem mu głośno – Jak
to nagle zniknął? Harry Potter ożył?
- Tak, panie. Nagle zniknął, a
Czarny Pan wpadł w szał, jego armia rozpierzchła się na wszystkie strony,
centaury zaatakowały z lasu, olbrzymy… Stworek teleportował się do kuchni i przywołał
wszystkie skrzaty i my też pognaliśmy do walki…
- Ale co z HARRYM?! – wrzasnąłem
obłąkańczo.
- Stworek nie wie, panie, ale
znikąd padało wiele zaklęć, a Czarny Pan nie potrafił nikogo zranić.
Peleryna niewidka. Harry założył
pelerynę. Dlatego zniknął. I niewidzialny walczy z Voldemortem.
- Aportuj nas do Sali Wejściowej!
Stworek złapał mnie za rękę i zaraz
zawirowaliśmy, by po sekundzie, mocno uderzyć w kamienną posadzkę. Zawyłem z
bólu, przeszywającego ranną nogę. Miałem mroczki przed oczami. Uderzenie było
na tyle mocne, że ból nie dawał mi klarownie myśleć. Ale musiałem się poderwać,
musiałem walczyć. W głowie słyszałem coś absurdalnego. Coś zupełnie
nierealnego, nie na miejscu. Wiwaty, okrzyki tryumfu. Śmiechy. Podniosłem się z
pomocą Stworka, tam gdzie leżałem dostrzegłem kałużę krwi. Rozszczepiłem się.
Jeszcze bardziej poraniłem lewą nogę. Wydawało mi się, że Wielką Salę wypełnia
tłum ludzi. Tłum wiwatujących ludzi. Czy straciłem już aż tyle krwi? Oparty na
Stworku wlokłem się w kierunku otwartych na oścież drzwi. Co oni krzyczą? Byłem
na progu, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Mnóstwo ludzi otaczało kogoś na
środku sali.
- Walcz ze mną, Voldemort! –
wrzasnąłem ponad tłumem i wiele głów odwróciło się w moją stronę. – Walcz ze
mną, tchórzu!
Miałem wrażenie, że znam kilka
wpatrzonych we mnie twarzy. Czy to była Molly? Artur? Czemu nie walczyli? Czemu
stali w tym tłumie? Ludzie rozstąpili się nagle, tworząc przejście między mną,
a nim. Czyli kim? Uniosłem różdżkę widząc…
- Harry Potter? – zapytałem słabo.
Młodzieniec ruszył do mnie biegiem,
a w tym czasie byli już przy mnie Kingsley, Artur, Molly i McGonagall.
- Jak to możliwe? – słyszałem wokół
siebie – Jak to możliwe…?
EPILOG.
Gdy wróciłem do przytomności,
otaczał mnie wianuszek przyjaciół. Ci którzy przetrwali, ocalali członkowie
Zakonu Feniksa, zwycięzcy Drugiej Wojny Czarodziejów. Długo nie mogłem wydostać
się z objęć kolejnych wzruszonych osób. Bo choć tak wielu zginęło, ja
„zmartwychwstałem”. Nawet dla tych, którzy mnie nie znali, a którzy stracili
kogoś w tej straszliwej wojnie, stałem się czymś na kształt symbolu odnowy,
możliwości odrodzenia. Ale tylko nieliczni znali moją prawdziwą historię. W
której łuk z Sali Śmierci odebrał mi życie, ale nie tak jak się tego
spodziewano, nie fizycznie, lecz przez usunięcie wspomnień. Bo zbyt mocno
pragnąłem istnieć. Trwać.
Tego dnia załatwiłem jeszcze jedną
sprawę. Choć wszyscy starali się mnie od tego odwieźć, przeniosłem się do
Londynu i stanąłem przed Susan i jej synem. Ranny, pokrwawiony, w podartej
szacie. Z Harrym Potterem u boku. Dobrze znałem ich decyzję. Pożegnaliśmy się
krótkim uściskiem dłoni.
- Obliviate – wyszeptałem
dwukrotnie, i ich spojrzenia nabrały dziwnie nieobecnego wyrazu.
Wyszliśmy frontowymi drzwiami,
zatrzymując się tuż za nimi.
-Słyszałeś to, Charlie? – dobiegł
mnie głos Susan.
-Dziwnie się czuję, mamo –
powiedział zdezorientowany Charlie.
-Ja też. To pewnie po tych
wczorajszych sardynkach. A nie mówiłam, że trzeba było je wyrzucić?
Chłopiec pokornie przytaknął, a ja
uśmiechnąłem się do Harrego Pottera. No, cóż, nie wykręcę matce największego
numeru w życiu…
OUTRO: Led Zeppelin - Black Dog
OUTRO: Led Zeppelin - Black Dog
KONIEC
Love & Peace, Nathaniel Sathirian.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz