niedziela, 25 maja 2014

Rozdział 12.



- Harry, czy to ty? Co tak uderzyło? – usłyszałem głos z kuchni, gdy z głośnym kliknięciem zmaterializowałem się w mieszkaniu Ralpha.
Z salonu dobiegał mnie dźwięk włączonego telewizora. Poszedłem do kuchni i spojrzałem na elektroniczny zegar mikrofalówki. Dochodziło wpół do jedenastej. Na całe szczęście w weekend kładli się spać później.
- Jenny, choć ze mną do salonu, musimy o czymś pomówić – mój poważny głos natychmiast zaniepokoił żonę Ralpha.
Bez słowa sprzeciwu odłożyła na wpół umyty talerz i razem poszliśmy do pokoju. Mój brat, znaczy, mój domniemany brat, oglądał mecz piłki nożnej. Peter najwyraźniej już spał. Może to i lepiej?
- Co się stało? – zapytał mężczyzna, widząc nasze zafrasowane miny.
Zasugerowałem Jenny, by usiadła i na tyle szybko jak tylko potrafiłem, zacząłem tłumaczyć im nastałą sytuację. Począwszy od tego, że nie jestem ich krewnym, a Syriuszem Blackiem, kończąc na tym, że grozi im w związku z tym niebezpieczeństwo. Dla rozwiania ich wątpliwości, transmutowałem telewizor w drzewko owocowe i zaprezentowałem im sztuczkę z przemianą w psa. Obawiałem się tylko, że uznają za szaleńców nie tylko mnie, ale i siebie. Zbiorowa psychoza, tak to się chyba nazywa.
- Ale co z moim bratem? – wydusił w końcu Ralph.
Czułem się jak winowajca. Jakbym to ja, osobiście porwał z ich życia Harolda Pottera, wuefistę ze szkoły St.George. Ale przecież nawet go nie znałem. Nie miałem nic wspólnego z jego zaginięciem, z jego życiem… Przez przypadkowy zbieg okoliczności sam siebie wtłoczyłem w fałszywą tożsamość. Jego tożsamość. Czułem się paskudnie, mówiąc im, że nie wiem nic o losie ich krewnego. Rozczarowanie i żal na ich twarzach przeszywały mnie do szpiku kości. Ale nie mogłem nic z tym zrobić. I wciąż uciekał mi czas. W atmosferze grobowej ciszy rzucałem swoje zaklęcia ochronne. Przed zniknięciem, ostatni raz spojrzałem na zegarek w ich kuchni. Dochodziła trzecia nad ranem.
*
Pojawiłem się na wzgórzu dwie mile na północ od Hogsmeade. Tam miałem się spotkać ze Stworekiem, ale mimo, że załatwienie sprawy Susan i Ralpha trwało dłużej niż się spodziewałem, skrzata wciąż tu nie było. Co też mogło go zatrzymać? Przecież kazałem mu się spieszyć. Patrzyłem w kierunku wioski ukrytej za kolejnym, nieco wyższym wniesieniem. Niebo, jeszcze przed chwilą atramentowo-czarne, zaczynało w oddali nabierać odcieni szarości. Zbliżał się brzask. Było zimno i wilgotno. Wszechobecna mgła kłębiła się w dole, zatapiając w bieli kotlinę, między moim, a kolejnym wzgórzem. Usiadłem na mokrym, oślizgłym pniu, jakiegoś niedawno powalonego drzewa i wpatrywałem się niecierpliwie, w rozrywaną nadchodzącym porankiem ciemność. Otaczał mnie wszechobecny bezruch. Świat wydawał się równie bezsensownie bezczynny, jak ja. Jedyne czego byłem pewny, to że czas nieubłaganie gnał naprzód. A ja wciąż nie wiedziałem nic, nie mogłem działać. Nie mogłem pomóc Harremu, Zakonowi, komukolwiek. Pomogłem tylko piątce mugoli mających mnie do tej pory za podobnego sobie. Mogłem zrobić tylko tyle. A może aż tyle? To przecież pięć osób. Pięć potencjalnych, niewinnych ofiar.
Myślałem o Harrym Potterze. O moim chrześniaku, synu Jamesa. Mojego przyjaciela, realnego, który istniał. Istniał naprawdę. Ale co mi z niego zostało poza wspomnieniem? I poza Harrym, którego tak nieudolnie strzegę. Strzegę, niech mnie szlag! Od dwóch lat nie widziałem go na oczy. I kiedy ja błaźniłem się myśląc, że jestem mugolem, on walczył z Voldemortem. Wykonywał ostatnie rozkazy Dumbledora. Czy ktokolwiek z nas nie zawiódł Jamesa? Czy ktokolwiek trwa przy Harrym i prawdziwie go chroni? Ja nie dałem rady. Nawet Dumbledore poległ. Ale czy którykolwiek z nas zdawał sobie sprawę, jak wielkie będzie to zadanie? Strzec Chłopca, który przeżył. Chronić tego, który zatrzymał najgroźniejszego czarnoksiężnika w dziejach.
Słońce najwyraźniej powoli wynurzało się zza horyzontu, bo widziałem słabą, pomarańczową łunę na prawo od azymutu na Hogsmeade. Wpatrywałem się w nią, jakby miała być zwiastunem czegoś ważnego. Jakimś znakiem, symbolem. Ale zaraz. Siedziałem na wzgórzu leżącym na północ od wioski. Patrząc w jej kierunku, wschód miałem po lewej ręce. Tak więc łuna…
Poderwałem się z pniaka i wyszarpnąłem różdżkę. Znów się teleportowałem, sam już nie wiem, który raz, tego wieczoru.
*
Pojawiłem się w centrum Hogsmeade. Wokół nie widziałem żywego ducha, a spora część domów stała zniszczona i splądrowana. Od strony Hogwartu bił blask płomieni. Część zamku płonęła. Słyszałem tumult, krzyki, huki eksplodujących zaklęć. Bez zastanowienia ruszyłem główną drogą w kierunku szkoły. „Co tu się stało? A może bardziej, co tu się dzieje?” – myślałem. Zgliszcza, powybijane szyby, wyrwane drzwi. Ten widok napawał mnie strachem, a jednocześnie skłaniał, bym jeszcze szybciej gnał w stronę zamku. Wypadłem z wioski i zastygłem w pół kroku. Na całych błoniach toczyła się bitwa. Od strony lasu szarżowała chmara centaurów, zasypując deszczem strzał uciekającą grupę czarodziejów. Przy ledwie widocznym zamkowym portalu, ktoś miotał potężne zaklęcia, a snopy iskier rozjaśniały całe pole bitwy. To musiał być on. Sam Voldemort próbował wedrzeć się do budynku. Rzuciłem się przed siebie, naprzeciw chaotycznemu tłumowi czarodziei i dopiero na wysokości bramy terenu szkoły, zdałem sobie sprawę, że byli to śmierciożercy. Ale dlaczego salwowali się ucieczką, skoro ich pan wciąż walczył u stóp zamku? Przewodził im Lucjusz Malfoy. Gnający na łeb na szyję, ciągnął za sobą żonę i syna. Cóż za miłe rodzinne spotkanie, czyż nie? Stanąłem po środku bramy z uniesioną różdżką. Malfoy dostrzegł mnie i jego przerażenie jeszcze się spotęgowało. Czułem odrazę do tego plugawego tchórza. Wycelowałem i miałem już powalić go zaklęciem, gdy wysoko uniósł ręce, pokazując, że jest bezbronny. Nie miał różdżki. Moje zaklęcie przeleciało tuż nad jego głową, powalając nieświadomego mojej obecności Notta. Jakaś kobieta biegnąca za nim, potknęła się o jego bezwładne ciało, a różdżka wypadła z jej ręki. Ją też spetryfikowałem. Rodzina Malfoyów przebiegła obok mnie, lecz posłałem im tylko nienawistne spojrzenie. Nie miałem teraz czasu, by zajmować się tym ścierwem. Blada jak papier Narcyza wybełkotała coś co brzmiało jak podziękowanie.
- Jeszcze cię dopadnę – rzuciłem za siebie, a ona otoczyła ramieniem swojego syna, jakby miało go to ochronić.
Ale ja nie miałem zamiaru rzucać na nich zaklęć. Zależało mi teraz tylko na jednym. By jak najszybciej przebić się do zamku. A w tej chwili dzieliło mnie od niego kilkunastu śmierciożerców, rozpaczliwie broniących się przed atakiem centaurów. I skrzatów? Wydawało mi się, że cała zgraja tych małych istot gnała za nimi miotając zaklęciami i elementami kuchennej zastawy. Wbrew wszystkiemu ogarnęło mnie rozbawienie. Bo czyż to nie okrutna ironia losu? Fanatyczni piewcy wielkości czarodziejów dziesiątkowani przez centaury i skrzaty. Zebrałem się w sobie i posłałem w ich stronę kilka mocnych zaklęć…
Tylko ja mogłem na to wpaść, prawda? Stanąć w pojedynkę naprzeciw grupy ratujących życie, zdesperowanych śmierciożerców i zasłonić im jedyną drogę ucieczki? Może i wyglądali jak nic nie warta zgraja uciekających szczurów, ale Bóg jeden raczy wiedzieć jakim sposobem zdołałem uniknąć kanonady zaklęć jaka mi odpowiedziała. A zwłaszcza tych złych. Najgorszych, będąc ścisłym. Rzuciłem się w bok i przetoczyłem spory kawałek, po nierównym gruncie, wrzeszcząc „Protego! Protego! Protego!...”. Wokół mnie buchały płomienie, z nogi lała mi się krew, a rękaw mojej marynarki płonął. Widziałem jak śmierciożercy dopadają bramy i krok za nią, aportują się. Wyrwałem się z kręgu ognia i padłem na trawę kawałek dalej.
- Drugi już martwy ożył tej nocy – usłyszałem filozoficzny głos nad swoją głową.
- I Wenus i Mars lśniły dziś jasno – powiedział drugi, równie refleksyjny.
- Co to niby ma znaczyć? – zapytałem z trudem podnosząc się z ziemi i wyczarowanym sznurem, obwiązując krwawiącą nogę.
- Nie ty pierwszy wróciłeś zza grobu, Syriuszu Black – powiedział ciemnowłosy centaur.
- Spełniła się noc cudów, zapowiedziana przez gwiazdy – dodał jego blondwłosy współplemieniec.
Miałem ochotę ich zabić. Naprawdę. Wszędzie wokół nas toczyła się bitwa, a ci dwaj idioci raczyli mnie kretyńskimi zagadkami.
- Kto był pierwszy?! – rzuciłem wściekle.
- Ten który już raz uniknął śmierci.
- Voldemort?! – wypaliłem, bo pierwszy raz tej nocy naprawdę się przeraziłem. Czy to możliwe, by Voldemort poległ i odzyskał ciało tej samej nocy?
Centaury wpatrywały się we mnie badawczo, jakbym stanowił ciekawy, muzealny eksponat.
- Mowa o chłopcu Potterów – powiedział w końcu jeden z nich.
Odwróciłem się na pięcie i nie zważając na nich, pomimo rozrywającego bólu lewej łydki, zerwałem się do biegu w kierunku szkoły.
- Panie? - usłyszałem zza pleców.
-Stworek? – zatrzymałem się, a skrzat zaraz do mnie podbiegł – Gdzieś ty był, na brodę Merlina?! Czekałem na ciebie i…
- Panie, toczyła się bitwa, Stworek chciał pomóc i został oszołomiony. Wyleczyli go, a wtedy panicz Potter wymknął się do Zakazanego Lasu, by pozwolić Czarnemu Panu się zabić, ale Stworek nie chciał na to pozwolić i pobiegł za nim, ale panicz Potter był już za daleko i Czarny Pan zabił go swoim zaklęciem, a Stworek widział to wszystko z daleka i płakał, bardzo płakał po paniczu Potterze.
Byłem blady jak ściana, a różdżka ledwie trzymała się w mojej ręce. Zupełnie zapomniałem o tym co mówiły centaury. NIE!!! On nie mógł zginąć! Każdy, ale nie on! Nie Harry, nie syn Jamesa… Stworek paplał nieustannie.
- ….i zanieśli go do zamku, a Stworek szedł za nimi, przerażony i zalany łzami. I cały Hogwart wyszedł im naprzeciw, a Czarny Pan wołał „Harry Potter nie żyje, Harry Potter jest martwy” i Stworek płakał jeszcze bardziej, a kiedy zacisnął oczy, bo nie mógł już na to patrzeć, Harry Potter nagle zniknął, zrobiło się zamieszanie, Czarny Pan…
-Co?! – przerwałem mu głośno – Jak to nagle zniknął? Harry Potter ożył?
- Tak, panie. Nagle zniknął, a Czarny Pan wpadł w szał, jego armia rozpierzchła się na wszystkie strony, centaury zaatakowały z lasu, olbrzymy… Stworek teleportował się do kuchni i przywołał wszystkie skrzaty i my też pognaliśmy do walki…
- Ale co z HARRYM?! – wrzasnąłem obłąkańczo.
- Stworek nie wie, panie, ale znikąd padało wiele zaklęć, a Czarny Pan nie potrafił nikogo zranić.
Peleryna niewidka. Harry założył pelerynę. Dlatego zniknął. I niewidzialny walczy z Voldemortem.
- Aportuj nas do Sali Wejściowej!
Stworek złapał mnie za rękę i zaraz zawirowaliśmy, by po sekundzie, mocno uderzyć w kamienną posadzkę. Zawyłem z bólu, przeszywającego ranną nogę. Miałem mroczki przed oczami. Uderzenie było na tyle mocne, że ból nie dawał mi klarownie myśleć. Ale musiałem się poderwać, musiałem walczyć. W głowie słyszałem coś absurdalnego. Coś zupełnie nierealnego, nie na miejscu. Wiwaty, okrzyki tryumfu. Śmiechy. Podniosłem się z pomocą Stworka, tam gdzie leżałem dostrzegłem kałużę krwi. Rozszczepiłem się. Jeszcze bardziej poraniłem lewą nogę. Wydawało mi się, że Wielką Salę wypełnia tłum ludzi. Tłum wiwatujących ludzi. Czy straciłem już aż tyle krwi? Oparty na Stworku wlokłem się w kierunku otwartych na oścież drzwi. Co oni krzyczą? Byłem na progu, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Mnóstwo ludzi otaczało kogoś na środku sali.
- Walcz ze mną, Voldemort! – wrzasnąłem ponad tłumem i wiele głów odwróciło się w moją stronę. – Walcz ze mną, tchórzu!
Miałem wrażenie, że znam kilka wpatrzonych we mnie twarzy. Czy to była Molly? Artur? Czemu nie walczyli? Czemu stali w tym tłumie? Ludzie rozstąpili się nagle, tworząc przejście między mną, a nim. Czyli kim? Uniosłem różdżkę widząc…
- Harry Potter? – zapytałem słabo.
Młodzieniec ruszył do mnie biegiem, a w tym czasie byli już przy mnie Kingsley, Artur, Molly i McGonagall.
- Jak to możliwe? – słyszałem wokół siebie – Jak to możliwe…?

EPILOG.
Gdy wróciłem do przytomności, otaczał mnie wianuszek przyjaciół. Ci którzy przetrwali, ocalali członkowie Zakonu Feniksa, zwycięzcy Drugiej Wojny Czarodziejów. Długo nie mogłem wydostać się z objęć kolejnych wzruszonych osób. Bo choć tak wielu zginęło, ja „zmartwychwstałem”. Nawet dla tych, którzy mnie nie znali, a którzy stracili kogoś w tej straszliwej wojnie, stałem się czymś na kształt symbolu odnowy, możliwości odrodzenia. Ale tylko nieliczni znali moją prawdziwą historię. W której łuk z Sali Śmierci odebrał mi życie, ale nie tak jak się tego spodziewano, nie fizycznie, lecz przez usunięcie wspomnień. Bo zbyt mocno pragnąłem istnieć. Trwać.
Tego dnia załatwiłem jeszcze jedną sprawę. Choć wszyscy starali się mnie od tego odwieźć, przeniosłem się do Londynu i stanąłem przed Susan i jej synem. Ranny, pokrwawiony, w podartej szacie. Z Harrym Potterem u boku. Dobrze znałem ich decyzję. Pożegnaliśmy się krótkim uściskiem dłoni.
- Obliviate – wyszeptałem dwukrotnie, i ich spojrzenia nabrały dziwnie nieobecnego wyrazu.
Wyszliśmy frontowymi drzwiami, zatrzymując się tuż za nimi.
-Słyszałeś to, Charlie? – dobiegł mnie głos Susan.
-Dziwnie się czuję, mamo – powiedział zdezorientowany Charlie.
-Ja też. To pewnie po tych wczorajszych sardynkach. A nie mówiłam, że trzeba było je wyrzucić?
Chłopiec pokornie przytaknął, a ja uśmiechnąłem się do Harrego Pottera. No, cóż, nie wykręcę matce największego numeru w życiu…


                                                 OUTRO: Led Zeppelin - Black Dog

                                                                     KONIEC

Love & Peace, Nathaniel Sathirian.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz