niedziela, 11 maja 2014

Rozdział 11 (Tangerian Dream - Phaedra).



- Kim ty jesteś? – spytała Susan, a jej głos był ostry i zimny.
- Nazywam się Syriusz Black – powiedziałem - I jestem czarodziejem. – Mówiłem to bardzo pewnie, bo nareszcie nie miałem żadnych wątpliwości. Przełamałem niepamięć. Czar zapomnienia.
Przez ciężką chwilę ciszy mierzyliśmy się spojrzeniami, aż w końcu Susan odwróciła wzrok.
- Jesteś czarodziejem – żachnęła się ironicznie. – Oczywiście. Wiedziałam, że nie możesz tak po prostu być kimś normalnym. Harold Potter, wuefista, który znikąd spada pod moje nogi, na pustym podwórku. Co ja sobie myślałam? – W jej ekspresji było coś jadowitego, czułem tam mieszaninę wściekłości, oskarżenia, wyrzutu, ale na pewno nie strachu. A w każdym razie, nie ujawnionego.
- Byłem przekonany, że to prawda – zapewniłem, a w mojej głowie myśli galopowały, krążąc wokół Harrego, Dumbledora i Zakonu Feniksa.
Co, u licha, działo się w moim świecie przez te lata? Całe dwa lata. Wszyscy z pewnością myślą, że zginąłem, że zabiła mnie moja obłąkana kuzynka, a ja po prostu przeleciałem przez ten cholerny łuk i…? I co? Powinienem był zginąć. Ale żyłem. Straciłem pamięć, nic więcej. Nawet draśnięcia.
- Byłeś przekonany, tak? Dlatego przed pójściem do szpitala wykrzykiwałeś coś o upiorach, a wcześniej wygadywałeś bzdury o rozchwianej egzystencji?
- Czy to moja wina, że straciłem pamięć?! – uniosłem się i w ostatniej chwili powstrzymałem, by nie zakląć. – Myślisz, że to mnie bawi? W moim świecie od dwóch lat jestem martwy.
- Twoim świecie – parsknęła Susan – W jaki sposób znaleźliśmy się w tym domu?
- Aportowaliśmy się – powiedziałem.
- Co proszę?
- Chciał powiedzieć, że się teleportowaliśmy – usłyszałem słaby głos Charliego, wciąż przytulonego do swej matki.
- To jakaś kpina? Nie można się teleportować. – Umysł Susan odmawiał przyjęcia do wiadomości czegoś tak nierealnego. Nawet jeśli wydarzyło się zaledwie przed chwilą.
Myślę, że miała już ze setkę bardziej racjonalnych wyjaśnień tego co się stało, i z pewnością, za żadne skarby nie zdołałbym jej przekonać, gdyby nie Stworek, który z kolejnym huknięciem na powrót pojawił się w przedpokoju. Susan i Charlie cofnęli się o kilka kroków i widziałem, że kobieta ledwie utrzymała się na nogach, zasugerowałem, więc byśmy przeszli do kuchni, uciszając przy okazji, znów drący się w niebogłosy, portret mojej rodzicielki. No i natychmiast wyrwałem swoją różdżkę z rąk Stworka, który najpierw wodził za mną swoim durnym, pokornym wzrokiem, a potem zaczął walić głową w najniższy stopień schodów. Szczerze mówiąc, miałem ochotę nie odwodzić go od tego zamiaru, ale przerażony wzrok Susan zmusił mnie, bym zmienił zdanie.
- Przestań, przestań, durny skrzacie! – krzyknąłem, ale on wciąż z pasją uderzał głową w drewnianą konstrukcję – Rozkazuje ci przestać, Stworku – powiedziałem donośnie, a wtedy zastygł z mętnym wzrokiem, ze łzami cieknącymi po policzku.
Nie wiem czy to kwestia obecności panny Connolly, czy może mojego pobytu w świecie Mugoli, ale naprawdę zrobiło mi się go żal, patrząc na jego pomarszczoną ze starości twarz, paskudne, wielkie i mokre od łez oczy, starą pomiętą szmatę w którą był ubrany i…
- SKĄD TO MASZ, STWORKU?! – krzyknąłem, chwytając złoty medalion wiszący na jego szyi. - Czemu go nosisz?!
- Dał mi go panicz Potter, panie, panicz Potter!
- Harry Potter? – spytałem jednocześnie z Susan.
- Tak, panie. Panicz Potter i jego przyjaciele, panicz Weasley i panna Granger mieszkali w Domu Blacków przez jakiś czas zeszłej jesieni. Ale potem zjawił się tu śmierciożerca Yaxley, a potem inni, a panicz Potter i jego towarzysze przepadli. Stworek szukał ich gdzie tylko mógł, ale nie potrafił znaleźć. Potem ukrył się w Hogwarcie, ale tam też rządzą teraz śmierciożercy – Severus Snape i Carrowowie – paplał tak dłuższą chwilę, a ja nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
Susan i Charlie stali za mną sparaliżowani.
- To co mówisz to prawda, Stworku? – spytałem ostro, a on pokiwał głową. – Rozkazuję ci mówić mi tylko prawdę, rozumiesz to? – Znów przytaknął. - Opowiesz mi o wszystkim, gdy tylko zajmę się moimi gośćmi. Tymczasem przygotuj nam herbatę i nie waż się robić niczego więcej.
- Tak, panie.
Stworek pobiegł do kuchni i pstryknięciem zapalił w niej świece, a ja poprowadziłem tam oszołomionych Susan i Charliego. Usiedliśmy na zakurzonych krzesłach, przed równie brudnym i zaśmieconym stołem. Milczeliśmy, aż skrzat wrócił do pomieszczenia, niosąc nad głową tacę filiżanek z herbatą. Przed każdym z nas postawił po jednej i czekał na dalsze polecenia.
- Siedź tam i czekaj. – Wskazałem mu taboret w rogu pomieszczenia.
Zrobił co mu kazałem i z nieznanych mi przyczyn znów zaczął płakać. Pewnie brał mnie na litość, zdrajca…
- Kim jest prawdziwy Harry Potter? – zapytała Susan, która w końcu odzyskała mowę. Nie była już tak napastliwa, robiła raczej wrażenie przytłoczonej i, tak, teraz już na pewno, przestraszonej.
- To mój chrześniak. Ale on też nie ma nic wspólnego z bratem Ralpha. Jest czarodziejem, tak jak ja. – Wziąłem głęboki łyk herbaty, chcąc pokazać, że nie jest trująca. – Musieliśmy uciekać z tego parku. Byli tam dementorzy.
W rogu kuchni Stworek energicznie potwierdzał to skinieniem głowy.
- Czyli kto?
- Upiory, o których wspomniałaś. Ale tym razem nie jako halucynacja. Oni byli tam naprawdę – silnie zaakcentowałem ostatnie słowo.
- A więc ci się nie poprawiło? – zapytała mnie niby to obojętnym, pustym głosem, ale ja wyczułem w tym niemal błagalną prośbę o pozostawię w spokoju jej rzeczywistości, o nie podważanie podstaw jej wszechświata.
Bo przecież, gdyby była to prawda, gdyby istnieli dementorzy i gdybyśmy rzeczywiście teleportowali się na Grimuald Place, cała ta wygodna stabilizacja jaką osiągnęła, twardo stąpając po ziemi, runęła by w gruzach. Jak domek z kart. Na wietrze.
-Posłuchaj mnie, Susan. To co o tym sądzisz, w gruncie rzeczy chwilowo nie ma żadnego znaczenia. Za moment porozmawiam ze Stworkiem i dowiem się wszystkiego, o wydarzeniach z mojego świata. Bo tak się składa, że dementorzy nie mają w zwyczaju szwendać się po Richmond Park. Jednak jako, że Lord Volde… - Nawet nie musiałem wzywać Stworka, który na dźwięk swojego imienia natychmiast zjawił się obok mnie i w tym momencie zacisnął mi dłonią usta. Co u licha?! – Przestań, idioto! – wybełkotałem przez zaciśnięte usta, zrywając się na równe nogi.
- Tabu, tabu! –wrzeszczał skrzat – To słowo, jego imię to tabu!
-Co? – zapytałem zaskoczony.
-Imię Czarnego Pana obłożono zaklęciem tabu – wymamrotał skrzat.  Chwycił patelnię i miał już uderzyć się w głowę, gdy złapałem jego rękę.
- Przestań, Stworku! Jak to obłożono zaklęciem tabu? Tylko Ministerstwo mogłoby to zrobić, a przecież… Kto jest ministrem Magii?! – Ten przerażający pomysł nagle eksplodował w mojej głowie.
- Pius Thickness, panie, który pod wpływem zaklęcia Imperius robi cokolwiek każę mu Czarny Pan.
Ciężko przełknąłem ślinę.
- A co miało znaczyć, że w Hogwarcie rządzi teraz Severus Snape i śmierciożercy? Przecież Snape jest członkiem Zakonu Feniksa. Po za tym – żachnąłem się – Dumbledore jest dyrektorem w Hogwarcie!
- Albus Dumbledore nie żyje – powiedział Stworek grobowym tonem, a ja osunąłem się na krzesło, tracąc podparcie w nogach.
Przecież kazałem mu mówić prawdę. Nie mógł, po prostu nie mógł, kłamać. Ale przecież… To niemożliwe. Albus Dumbledore nie mógł zginąć. Niby jak, jakim sposobem? Kto mógłby go zabić?
- Jak to? – to wszystko, co zdołałem z siebie wydusić.
- Zabił go Severus Snape, panie.
- Kłamiesz! – syknąłem – Kłamiesz ty podły psie! Ty zdrajco, ty…! – Wyszarpnąłem zza pazuchy różdżkę i wycelowałem ją w padającego na twarz skrzata. – Mów prawdę!
Z wszystkich ludzi na świecie, może poza Glizdogonem, moją cudowną kuzynką Bellatrix i samym Lorderm Voldemortem, najbardziej nienawidziłem właśnie Snape’a, a nieskazitelne zaufanie jakim darzył go Dumbledore doprowadzało mnie do szewskiej pasji, ale nawet mimo to, nie mieściło mi się w głowie, by ten paprzący się w czarnej magii, przerośnięty nietoperz mógł zabić Albusa Dumbledora. Głównie dlatego, że jego śmierć była jedną wielką bzdurą, wytworem pokracznego umysłu leżącej przede mną kreatury. I wtedy zdałem sobie z czegoś sprawę. Czyż mój tok myślenia, nie był czasem lustrzanym odbiciem tego, co nie tak dawno zrobiła Susan? Czy i ja nie próbowałem ze wszystkich sił bronić swojego wszechświata, wyprzeć ze swojej rzeczywistości, bolesną, niezgodną z moją wolą prawdę? Prawdę zmuszającą mnie do przewartościowania tak wielu kwestii, obrócenia toku rozumowania o sto osiemdziesiąt stopni.
Stworek tarzał się po podłodze, skomląc coś o tym, że nie kłamie, a ja wciąż bezmyślnie celowałem w niego różdżką. Przecież mówił prawdę. Od początku robił to co kazałem. Odłożyłem różdżkę na stół i oparłem się na nim, kryjąc twarz w dłoniach.
- Wstań, Stworku – wymamrotałem.
Skrzat podniósł się niepewnie.
- Panie, Stworek nigdy nie okłamał swojego pana, dziedzica Rodu Blacków. Gdy tylko panicz Potter powiedział Stworkowi o tym, że nieodżałowana śmierć pana Regulusa była częścią jego walki z Czarnym Panem, - jego oczy zaszły mgiełką na to wspomnienie – Stworek natychmiast zaczął szukać swojego pana, ale nie mógł go znaleźć i codziennie karał się…
Uciszyłem go gestem dłoni. Przez zaciśnięte gardło nie byłem w stanie mówić. Martwy Dumbledore, Ministerstwo we władaniu Voldemorta, Harry Potter przepadł bez śladu, Hogwart rządzony przez śmierciożerców. Jak to możliwe, że przed moim zniknięciem, w tej samej kuchni, w kwaterze głównej Zakonu Feniksa tworzyliśmy plany oporu? Wszystko spaliło się na panewce? Nasz trud był daremny? Czy to w ogóle kiedykolwiek miało miejsce?
Uderzyła mnie pewna myśl. Mój brat. Regulus. Zginął będąc śmierciożercą. A więc?
- Regulus Black, walczył z Czarnym Panem? – zapytałem z trudem wyduszając z siebie słowa.
- Tak, panie – Stworek mówił to z niekrytą dumą i wkrótce usłyszałem historię o prawdziwym medalionie, o tym jak Regulus kazał mu go zniszczyć, Dung ukradł go po moim zniknięciu, a Harry, Ron i Hermiona zakradli się po niego, do pełnego śmierciożerców Ministerstwa Magii.
A więc mój brat zdradził Voldemorta. Nie tylko ja byłem odmieńcem w rodzie Blacków. Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o medalionie i zamkniętej w nim mocy, ale Stworek nie wiedział nic konkretnego. Poza tym, że była to czarna magia i że nigdy nie zdołał go uszkodzić. Broń czarnego pana, którą Harry chciał mu odebrać. Czy próbuje ją zdobyć aż do dziś? Czy Dumbledore zdołał przekazać mu swoją ostatnią misję?
Wypytałem Stworka o wszystko, co przyszło mi do głowy i kiedy skończył swoją opowieść za oknami zrobiło się ciemno. Susan i Charlie tak dobrze udawali bezistnienie, siedząc niemal bez ruchu nad pełnymi wystygłej herbaty filiżankami, że ich obecność była dla mnie sporym zaskoczeniem.
- Sytuacja jest bardzo poważna – oświadczyłem stanowczo, patrząc głęboko w oczy Susan – Przetransportuję was do domu, a następnie zabezpieczę go tak dobrze, jak tylko potrafię. Nie zapraszajcie tam nikogo, najlepiej nie wychodźcie z mieszkania dopóki lepiej nie rozeznam sytuacji. To samo zrobię z mieszkaniem Ralpha.
- Jesteś chory, Harry. Wypuść nas stąd i wróć do leczenia. Przecież było już znacznie lepiej. Przestałeś zażywać pigułki?
- Nazywam się Syriusz Black. I nie jestem chory. Zrozum Susan, w świecie czarodziejów panuje wojna i nie będę kłamał mówiąc, że przeważają przyjaciele mugoli, to znaczy niemagicznych ludzi. Natknęliśmy się na dementorów, w Richmond Park, czy naprawdę nie czułaś ich obecności?
- Nie – powiedziała stanowczo, ale byłem pewny, że kłamie – Wypuść nas, Harry, i rób co chcesz – powtórzyła, a jej ton był dziwnie nieobecny.
Sięgnąłem po różdżkę i pozwoliłem przedmiotom w kuchni swobodnie lewitować w powietrzu. Łyżki, noże, widelce, stare gazety, krzesła, taborety i garnki latały po całym pomieszczeniu, odgrywając jakiś surrealistyczny taniec nad naszymi głowami.
- Czy teraz wierzysz, że jestem czarodziejem? – zapytałem Susan.
Charlie patrzył na to wszystko z rozdziawionymi ustami.
- Dodałeś czegoś do naszej herbaty? Jak śmiałeś! – Susan chciała poderwać się z krzesła, ale nad jej głową akurat przelatywał durszlak.
- Nawet jej nie tknęłaś, panno Connolly – powiedziałem chłodno, wskazując na pełną filiżankę.
Nie odpowiedziała.
- Posłuchaj mnie, Susan. Za pięć minut będziemy w twoim mieszkaniu. Rzucę na nie zaklęcia ochronne, a wy nie wyjdziecie z niego, dopóki się nie zjawie. Kiedy to nastąpi, dam ci następujący wybór – albo uznasz, że lepiej bym nigdy nie istniał, a wtedy na zawsze zniknę z twojej pamięci i twojego życia, albo zaakceptujesz mój świat, takim jakim jest, i mnie Syriusza Blacka, jako czarodzieja, dziedzica Rodu Blacków.
- Możesz wyczyścić nam pamięć? – spytał przestraszony Charlie.
Przytaknąłem.
- Ale tego nie zrobisz, prawda? Przecież jesteśmy przyjaciółmi! – chciał skłonić matkę, by to potwierdziła, ale Susan wpatrywała się we mnie jak w coś nieprzyjaznego i potencjalnie groźnego. Na przykład węża. Albo wściekłego psa. Z tym drugim miałem nieco więcej wspólnego.
- Wybór należy do was – powiedziałem.
Wściekły, machnąłem różdżką, a wszystkie latające przedmioty w jednej chwili spadły na ziemię, wypełniając kuchnię ogłuszającym, metalicznym łoskotem. Podniosłem się z krzesła i poszedłem do przedpokoju, a Susan, Charlie i Stworek pomaszerowali za mną. Powiedziałem skrzatowi, że ma dostać się do Hogwartu, a najpierw do Hogsmeade, do pubu Aberfortha i dowiedzieć wszystkiego, co tylko możliwe, o ruchach Harrego i innych członków Zakonu. Gdy zniknął, przeszedłem z Charliem i Susan przez próg domu numer dwanaście, przy Grimuald Place i łapiąc ich za ubrania, natychmiast się aportowałem.

*
Wylądowaliśmy w salonie mieszkania Susan. Jego wygląd, choć nie zmienił się odkąd byłem w nim ostatnim razem, wydawał się częścią z zupełnie innego świata. Mugolskie sprzęty, nowoczesne meble, porządek i ład. Jakby wojna ogarniająca mój świat nigdy tu nie dotarła. Jakbym mógł ukryć się w tym miejscu i już nigdy więcej nie słyszeć o Voldemorcie, śmierciożercach, zaginionych i ofiarach. W bezruchu wpatrywałem się w opary mgły, bezskutecznie napierające na szyby mieszkania. Burza szalejąca na zewnątrz nie miała tutaj wstępu. Jakże byłoby pięknie…
- Masz zamiar tak stać i gapić się w okno? To są te twoje czary? Jeśli już wierzysz w te swoje brednie, zrób to przynajmniej jak należy. Podobno chcesz żebyśmy byli bezpieczni. – Po powrocie do własnego mieszkania, Susan odzyskała nieco z dawnej pewności.
Otrząsnąłem się i wyciągnąłem różdżkę. Wypowiadałem kolejne inkantacje, obchodząc mieszkanie wzdłuż i wszerz. Charlie i jego matka w zamyśleniu wodzili za mną wzrokiem. Gdy skończyłem, zatrzymałem się naprzeciw nich.
- Wrócę tu jutro rano. Nie wychodźcie z domu, ale śpijcie spokojnie. Nikt nie ma prawa znaleźć was tutaj. – Zrobiłem krok ku drzwiom i zatrzymałem się. Spojrzałem na Susan, choć miałem wrażenie, że zdążyła już podjąć decyzję. – Zastanów się nad tym co powiedziałem.
Zrobiłem jeszcze jeden krok, obróciłem się i zniknąłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz