poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Rozdział 10. (P.1.Ian Anderson - Divinities, P.2. Pink Floyd - Animals (full album))




Przez kolejne kilka miesięcy całkiem często spotykałem się z Susan, to zapraszając ją na kawę, to na późny obiad, rzadko kiedy na kolację, bo przecież wieczorem musiała zajmować się Charliem. Często odwiedzałem też jej księgarnię, zacząłem bowiem sporo czytać, zresztą, dawało to idealny pretekst do odwiedzin. Poprzez czytanie, próbowałem też, w jakiś sposób, spojrzeć na świat jej oczami, wczuć się w jej postrzeganie, jej sposób rozumienia rzeczywistości. No i wielokrotnie spędzaliśmy czas we troje, ja, Susan i jej syn, który już dawno porzucił pierwotną niepewność wobec mnie. Z początku jego matka z niepokojem obserwowała moje poczynania w jego obecności, a wręcz starała się trzymać mnie z dala, ale koniec końców przekonała ją obopólna radość, jaką z nich czerpaliśmy. Chyba rzeczywiście byłem nauczycielem z powołania, bo z dziećmi układało mi się nadzwyczaj dobrze, choć sam śmiałem się, że to po prostu kwestia mojego zdziecinnienia.
Pomimo tych wszystkich spotkań, brakowało mi poczucia wyłączności, chwil, w których bylibyśmy tylko my dwoje, tak, jak dawno temu w meksykańskiej knajpie. Frustrowało mnie jej nieustanne spoglądanie na telefon, przerywanie rozmowy, by zadzwonić do Charliego z pytaniem, czy poradził sobie z czymś oczywistym i nerwowość, gdy tylko temat rozmowy skierował się na niego. Jakbym mógł zmienić się w wilkołaka jak Lunatyk i go pożreć, czy nie wiem… A propos Lunatyka-wilkołaka, to było to jedno z fałszywych wspomnień, które czasem mnie nawiedzały, jednak nauczono mnie, jak sobie z nimi radzić. I nie przejmować się podobnymi bzdurami. Wilkołaki! Co za idiotyzm…
Gruntownie przemyślałem propozycje księdza McArthura i zgłosiłem się do niego w połowie listopada, dając mu do zrozumienia, że perspektywa powrotu do starej pracy jest dla mnie interesująca i zdaję się nie wykraczać poza moje możliwości. Dyrektor przyjął to z zadowoleniem, zostałem jednak skierowany na szereg badań psychologicznych, mających obiektywnie ocenić mój stan. Ich wynik okazał się zadowalający, więc w czasie Świąt Bożego Narodzenia mogłem pochwalić się swoimi planami Ralphowi, Jenny i Susan. Na tej ostatniej zdało się to zrobić największe wrażenie, jakby do tej pory powątpiewała w moje zdrowie psychiczne, o co w zasadzie nie miałem do niej żalu, bo to przecież ona miała niewątpliwą nieprzyjemność, skontaktowania się ze mną, gdy byłem w najgorszym stanie. I, nie ukrywając niczego, była nieco przewrażliwiona na punkcie potencjalnych zagrożeń dla jej syna, których spektrum rozciągało się od „tłustych i niezdrowych chrupek”, przez „wspinanie się na wysokie drzewa, z których łatwo spaść” aż po niestabilnego psychicznie, zjawiającego się w ich życiu znikąd faceta, który nawet w nazwisku ma coś o włóczeniu się. Tego ostatniego, oczywiście, nigdy nie mówiła otwarcie i, jak sądzę, sama nie była pewna co o tym myśleć. Podobnie zresztą jak ja – z jednej strony rozumiejąc jej ostrożność, z drugiej zaś, będąc świadomym, że nie jestem stukniętym psychopatą, a wszystko co mi się przytrafiło miało swe źródło w przeklętej utracie pamięci. Z tym, że to działo się pół roku temu i od tego czasu zachowywałem się zupełnie normalnie, więcej, myślałem i odczuwałem normalnie, no, może czasem miewałem głupie myśli o przemienianiu się w psa, Jamesie i strzelaninie świateł, ale świetnie sobie z nimi radziłem, blokowałem je i wyrzucałem poza obręb umysłu, jak najzwyklejszy spam w skrzynce odbiorczej. Poza tym, kto nie miewa czasem głupich myśli, nie? Albo inaczej, kto nie chciałby móc transmutować się w psa, teleportować się albo zatrzymywać autobusów jedną ręką? To nic nadzwyczajnego. Oczywiście o ile nie jest się twardo stąpającą po ziemi, w pełni racjonalną kobietą, taką jak Susan, do której uniwersum nie  mają prawa wstępu żadne niewyjaśnione, niesprawdzone czy nielogiczne zjawiska, a wokół mnie działo się ich zdecydowanie zbyt wiele. Mogłem nieopatrznie zaburzyć harmonie, delikatną równowagę tego świata. Wprowadzi rozchwianie, entropię. Mimo wszystko udawało mi się tam przebić, gdyż bądź co bądź Susan miała do mnie sentyment, a Charlie po prostu mnie lubił.
Gdy po raz pierwszy zjawiłem się w szkole St.George, jako wracający z niebytu pracownik, okazałem się sporą sensacją, tak dla grona nauczycielskiego, jak i dla uczniów, wśród, których w niedługim czasie zaczęły krążyć mniej (częściej) lub bardziej (rzadziej) realistyczne wersje wydarzeń z okresu mojej nieobecności w tej zacnej placówce. Wedle niektórych, wypadłem przez okno i przez cztery lata leżałem w śpiączce, inne opowiadały o moim pobycie w areszcie lub ucieczce z kraju po niesłusznym wyroku, jeszcze inne o kosmitach, bądź porwaniu przez terrorystów. Ja, oczywiście, nie odnosiłem się do nich w żaden sposób, bo i nikt nie pytał mnie o zdanie, miałem za to niezły ubaw z co bardziej niedorzecznych historii. Choćby tej, że otrułem pana Jerkinsa, by zająć jego miejsce. Moje „dziedzictwo” obejmowało głównie klasy ze starszych roczników, więc, nawet z moimi lukami w pamięci, mogłem prowadzić je bez większych trudności.
Pewnego dnia, przypomniałem sobie o grze, w którą zwykłem grywać w dzieciństwie i wydała mi się wymarzonym elementem moich zajęć, niemniej jednak, jej obraz nie był w mojej głowie wystarczająco przejrzysty, a żadna z moich specjalistycznych książek nie wspominała o niej, choćby słowem. W poszukiwaniu wskazówek, przetrząsnąłem chyba z połowę Internetu – bez skutku. Jakby zapadła się pod ziemię. Uznałem, że musiała to być po prostu dziecięca zabawa, której reguł nikt nigdy nie spisał i zadałem sobie sporo trudu, by odtworzyć wszelkie jej zasady, określić budowę boiska i potrzebne do jej rozegrania sprzęty. Po mniej więcej dwóch tygodniach, miałem to wszystko gotowe, na kartkach i w głowie, i byłem przygotowany, by na sali gimnastycznej stworzyć uczniom odpowiednie warunki do rozegrania spotkania. Mimo to, postanowiłem najpierw poprowadzić kilka zajęć związanych ze „standardowymi” sportami, które miały umożliwić im połapanie się w mojej, starej-nowej grze. Tak więc ćwiczyliśmy rzuty, grając w piłkę ręczną, odbijanie piłki pałką i chwytanie jej - przy okazji baseballu, podania między sobą - w trakcie gry w koszykówkę… Koniec końców, gdy uznałem, że moi uczniowie opanowali pewne podstawy, umożliwiające realizację mojego pomysłu, przygotowałem salę do jego realizacji. Na konstrukcji koszy zawiesiłem po trzy plastikowe kręgi, służące normalnie do ćwiczeń gimnastycznych, mające stanowić bramki. Kredą wyrysowałem linię stanowiącą zakres pola obrońcy, do którego ścigający nie mieli mieć wstępu (zaczerpnąłem ten pomysł z piłki ręcznej) i przyniosłem z magazynu potrzebne do gry piłki. Dokładnie cztery. Jedną do siatkówki (miała robić za piłkę służącą do zdobywania bramek), dwie słabo napompowane piłki do ręcznej (służące pałkarzom do przeszkadzania ścigającym), oraz małą kauczukową piłeczkę (którą mieli zdobyć szukający). Byłem świadomy, że moje poczynania nosił wszelkie znamiona prowizorki, ale wydawało mi się, że poszło mi całkiem nieźle. Po bokach pola obrońcy wykreśliłem dwa kręgi, nazwałem je strefą pałkarzy, w których mieli się ustawić miotający tłuczki zawodnicy – tak dla bezpieczeństwa, by nie wpadli na kogoś dzierżąc kije do baseballu w rękach. Największą zagwozdką była dla mnie punktacja, bo za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć ile punktów otrzymywała drużyna łapiąca złoty znicz… znaczy kauczukową piłeczkę. Ostatecznie przyjąłem dziesięć punktów za bramkę i pięćdziesiąt za znicz, podczas gdy czas połowy meczu miał wynosić dziesięć minut. Nie wszystko w pełni zgadzało się z moim wyobrażeniem (lepiej by było gdyby uczniowie potrafili latać!), ale gra zapowiadała się całkiem ciekawie.
Chłopcy przekraczający próg sali, ze zdziwieniem patrzyli na to co przygotowałem. Widziałem ich porozumiewawcze spojrzenia, gdy sprawdzałem listę obecności i tłumaczyłem zasady nowej gry.
-Tak w zasadzie, to co to za gra, proszę pana? – spytał w końcu jeden z chłopców.
-Quidditch, Kumar! Quidditch! – wyjaśniłem z zapałem, ale oni nie wyglądali na przekonanych.
Nie zważając na to, rozlokowałem ich na pozycjach i zarządziłem zmianę ścigających z obrońcami i pałkarzami, kiedy usłyszą trzy gwizdki. (Chciałem żeby wszyscy mogli pełnić każą funkcję.) Tylko szukających pozostawiłem niezmiennych - nie wiedzieć czemu ich zmiana wydawał mi się nonsensowna. Zacząłem grę walką o piłkę, podobnie jak to się robi w koszykówce, a gdy zamieszanie osiągnęło punkt kulminacyjny, rzuciłem kauczukową piłeczkę w sam jego środek. Efekt był całkiem niezły i obaj szukający stracili ją z oczu. Krążyli po sali lekko skonfundowani. Ja też przemieszczałem się w tą i z powrotem, czuwając nad czystością gry i przeszkadzając szukającym, to zasłaniając znicz nogą, gdy któryś się zbliżał, to niepostrzeżenie kopiąc go na drugą stronę sali. „Byłoby znacznie łatwiej” – myślałem sobie – „gdyby ten znicz latał. Samoistnie. A uczniowie za nim. To by była dopiero zabawa.” Miałem ten obraz przed oczami, gdy jakiś obiekt, nadlatujący szybko z lewej strony, mocno uderzył mnie w głowę. Padłem jak długi, widząc przed oczami taniec świecących punkcików. „Tak! O to w tym właśnie chodzi!” – pomyślałem, podrywając się z ziemi. Moi uczniowie wyglądali na dość przestraszonych, jak jeden mąż zastygnięci w pół kroku i skierowani w moją stronę.
- Co się stało, chłopcy? – spytałem zadowolony – Niezła gra, nie?
Ich miny wskazywały, że nie byli do końca przekonani czy mówiłem na serio czy też doznałem wstrząśnienia mózgu, ale zachęciłem ich by kontynuowali, chwaląc ich grę.
- Nic się panu, nie stało? – spytał jeden z nich.
- Skądże! Nie raz oberwałem tłuczkiem, gdy byłem w waszym wieku.
Grali dalej, coraz bardziej zdziwieni.
                                        * ( -> Pink Floyd - Animals (full album))

Przygoda uczniów szkoły St.George z quidditchem nie trwała zbyt długo, z powodu serii kilku zupełnie niegroźnych incydentów, do jakich doszło w trakcie moich zajęć. Pierwszym z nich była utrata zęba, przez Michaela Stonera, trafionego tłuczkiem przez kolegę z klasy, co miało miejsce trzynastego kwietnia, na pierwszych poniedziałkowych zajęciach z wuefu. Drugi wypadek przydarzył się dnia siedemnastego kwietnia, kiedy to Kumar Sigh, szukający drużyny zielonych z piątej B, w pogoni za złotym zniczem, zderzył się z pałkarzem czerwonych, Samem Perkinsem, trafiając go w głowę jego własnym kijem (co zaskutkowało lekkim wstrząśnieniem mózgu), samemu zaś łamiąc dwie kości śródręcza. Na domiar złego, w kolejny poniedziałek, Jennifer Stevens wypuściła z rąk swoją pałkę, trafiając nią w piszczel Susan Di Porte i powodując pośliźnięcie i upadek Eveline Jackson. Po tych wszystkich zdarzeniach, ksiądz McArthur zasugerował mi delikatnie, że moja nowa gra, jakkolwiek „rozwijająca i ciekawa”, jest jednak „najwyraźniej nie w pełni dostosowana do grupy wiekowej, z którą mam do czynienia”, rozumiejąc więc jego aluzję, zaprzestałem ponownych prób jej wdrażania, co uczniowie przyjęli z radością, a ja z rozczarowaniem. Jak to się mówi? Są gusta i guściki…
Tymczasem pogoda w Londynie, choć z końcem kwietnia powinna robić się coraz ładniejsza, przypominała raczej środek jesieni, niż będącą w rozkwicie wiosnę, spowijając miasto w nieprzeniknione kłęby gęstej, lodowatej mgły, jak gdyby ktoś celowo rozpylał ją pośród domów, wprowadzając atmosferę przygnębienia i tajemniczości. Wielu ludzi snuło się po ulicach z pochmurnymi, zafrasowanymi minami, codzienne uprzejmości wymieniano znacznie bardziej ozięble, niby mechanicznie, czasem cicho, prawie szeptem, jakby głośniejszy głos mógł sprowadzić na mówiącego nieszczęście. Jeśli zaś już obracamy się w sferze nieszczęść, w ostatnich tygodniach, a może nawet miesiącach, co raz częściej słyszało się tu i ówdzie o niewyjaśnionych zaginięciach, wypadkach czy zjawiskach atmosferycznych, niespotykanych na co dzień w naszym klimacie. Cztery tornada w przeciągu tygodnia w hrabstwie Sussex? Kilkanaście przypadków wybuchu instalacji gazowej, w tej samej okolicy na przestrzeni, trzech, czterech miesięcy? Wypadki pociągów, zawalone mosty? Jakby wszelkie nieszczęścia skumulowały się nad Wielką Brytanią, jak ogromna, szara chmura, z której raz po raz, w różnych miejscach i o różnym czasie, uderzało kolejne fatum, kolejna plaga.
W sobotę, drugiego maja wybrałem się wraz z Susan i Charliem na popołudniowy spacer po Richmond Park, zatopionym, jak całe miasto, w kłębach mgły. Na początku karmiliśmy kaczki nad jeziorem w jego centralnej części, potem zaś snuliśmy się po zawiłych ścieżkach, próbując spotkać daniele. Poza nami niewiele osób zdecydowało się na podobny spacer, w taką pogodę, i gdy w końcu odnaleźliśmy stado rogaczy, wylegujące się pośród niskich drzew, po drugiej stronie stawu (patrząc od Kingston), w zasięgu wzroku nie mieliśmy nikogo. Przyglądaliśmy się zwierzętom przez kilka minut (Charliemu najbardziej podobał się ten o największym porożu), gdy nagle, całe stado, poderwało się do biegu, by w mgnieniu oka zniknąć w oparach mgły. Gęstniejącej i przeszywająco zimnej. Tak lodowatej, jakby słońce w jednej chwili straciło całe swe ciepło, jakby jego, ledwie widoczne poprzez opary, promienie, stały się źródłem chłodu, przecząc swej naturze.
 Wtedy ich zobaczyłem. Wyłonili się spośród drzew, jakże wyraźni, jak przerażająco kontrastujący z bielą spowijającej ich mgły.
- Uciekajcie! – wrzasnąłem, ale Susan i Charlie stali jak wryci.
Widziałem i czułem ich obecność. Realnie, paraliżująco, do bólu realnie. Oślepił mnie nagły strumień świadomości. Strumień zrozumienia, percepcji. Złapałem się za głowę, bojąc się, że otwarcie na oścież drzwi do moich wspomnień, rozsadzi ją natłokiem informacji. Jezu Chryste! Opadłem na kolana, wciąż ściskając głowę… Słyszałem szelest ich szat, świsty oddechów.
- Co ci jest? Harry?! – spytała wystraszona Susan.
- Mamo, zimno mi! – krzyknął nagle Charlie, a ona objęła go ramieniem.
- Harry? – powtórzyła głucho.
Sam nie wiem jak zdołałem zebrać się w sobie, skoczyłem ku nim i z całej siły ciągnąc za ubrania, poderwałem ich do biegu.
- Stworku! – wrzasnąłem, nie zważając na ich przerażone spojrzenia i złowieszczy szelest za plecami. – STOWORKU!
Huknęło i mały, paskudny skrzat zjawił się tuż za nami.
- Panie… - wyszeptał lękliwie, zamierając w pół ukłonu – Dementorzy!
Kazałem Susan mocno trzymać mnie i Charliego, sam zaś chwyciłem dłoń Stworka, drąc się wprost w jego wielkie ucho:
- Grimuald Place!
Zawirowało, cały świat zatańczył mi przed oczami. Poczułem nagły ucisk ze wszystkich stron i zaraz uderzyliśmy o podłogę ciemnego, zakurzonego pokoju. Charlie złapał się za brzuch i zwymiotował na wielką nogę trolla, robiącą za stojak na parasole. Przedpokój wypełnił przerażający wrzask.
- Zdrajcy! Szlamy! Mugole…!
- Zamknij się! – rozkazałem i zasłoniłem kotary obrazu, z którego wydobywał się ten dźwięk. – Miłe przywitanie, mamo – burknąłem pod nosem, by zaraz zwrócić się do Stworka.
- Panie… - zaczął znowu ten przeklęty zdrajca, ale natychmiast uciszyłem go dłonią.
- Później się z tobą policzę. Masz dziesięć minut, by przynieść mi moją różdżkę. Myślę, że leży gdzieś w Departamencie Tajemnic – powiedziałem to całkiem zwyczajnie, ale Stworek patrzył na mnie wielkimi, przerażonymi oczami, blady jak papier. I wciąż stał w miejscu.
- Rusz się, do cholery! – warknąłem, szturchając go nogą, a on zniknął z kolejnym głośnym kliknięciem.
Odwróciłem się do Susan i Charliego. Kobieta obejmowała swego syna, przeszywając mnie lodowatym, świdrującym wzrokiem.
- Witajcie w Szlachetnym i Starożytnym Domu Blacków – powiedziałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz