niedziela, 6 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ 9 (Mike Oldfield - Ommadawn)



Leżałem w obcym łóżku, w pokoju, którego nie znałem. Coś krępowało moje ruchy, jakieś więzy przykuwające mnie do metalowych prętów. Ale moje myśli zdawały się nieco czystsze, odrobinę bardziej przejrzyste. Do pokoju wkroczył jakiś mężczyzna. Doktor Meyers.
- Witam pana, panie Potter – powiedział najzwyczajniej, jakby sytuacja, w której się znalazłem nie była dla niego wyjątkowa – Jest pan w szpitalu – wyjaśnił, widząc moje skonsternowane spojrzenie.
-St. Mary’s? – spytałem.
-Nie, ale to bardzo dobry szpital – zapewnił mnie i nie wiedzieć czemu, wydało mi się to godne zaufania.
-Ale jak się tu znalazłem? – Spróbowałem odnaleźć wspomnienie tego dnia, ale na myśl o postaciach w płaszczach natychmiast od niego uciekłem.
- Prawdopodobnie pan halucynował. Podczas rozmowy z panną Connolly doznał pan jakichś omamów i zaczął wzywać pomocy przez słuchawkę. Pańska przyjaciółka wezwała karetkę i przywieziono pana tutaj.
Przytaknąłem. Więc tak naprawdę ich tam nie było. Leżałem w pokoju mając zwidy. Może oni w ogóle nie istnieli? Po raz pierwszy dopuściłem do siebie taką myśl. Możliwość nieistnienia postaci w płaszczach.
Doktor Meyers wyjaśnił mi, że będę musiał zostać tu jakiś czas, pod opieką nie jego, lecz innych lekarzy. On przybył tu tylko po to, by przekazać im wszystkie własne obserwacje. Powiedział mi też, że nie będę mógł tutaj pić, co może nieść ze sobą czasowe, nieprzyjemne konsekwencje i że nie mogę oczekiwać natychmiastowych rezultatów leczenia. Mimo tego wszystkiego czułem jakąś dziwną lekkość, jakbym w oddali dostrzegł zarys wyjścia. Uwolnienia z oków szaleństwa. Chciałem spotkać się z Susan, podziękować jej za swój ratunek, ale powiedziano mi, że później przyjdzie na to czas. Nad wyraz łatwo się na to zgodziłem, myśląc, że może rzeczywiście, nie powinienem pokazywać się jej w tak żałosnym stanie.
I cały proces powoli ruszył do przodu. Przebywałem w szpitalu przez kilka miesięcy. Mój stan poprawiał się równolegle do rozkwitającej przyrody, w czym dopatrywałem się jakiegoś transcendentalnego znaku, symbolu możliwej odnowy. Tak jak powiedział mi Meyers, pierwszy tydzień nie należał do przyjemnych, ale, zgodnie ze słowami moich lekarzy, mój przypadek nie był aż tak kiepski. Może nie piłem tak dużo, jak mi się zdawało? Później zresztą nie pamiętałem  zbyt wiele z tego okresu. Dopingowany przez wiosenną, a potem wczesnoletnią przyrodę, parłem do przodu, niekiedy aż nadto ambitnie. Podawali mi jakieś leki o wymyślnych nazwach, ale chyba znali się na tym, bo, po początkowych perturbacjach, nie przynosiły tak dołujących skutków ubocznych. A może była to kwestia mojej motywacji, mojego pragnienia powrotu do normalności, do zwyczajnego życia Harolda Pottera, której zabrakło mi w gabinecie doktora Meyersa? Co jakiś czas odwiedzali mnie Susan i Ralph. Pozwolono mi nawet spotkać się z Tomem, Bobem i Samanthą w pokoju dla odwiedzających. Tym razem nikt nie zasypywał mnie stertami niepotrzebnych danych i spotkanie przebiegło bardzo udanie. Nawet jeśli paradowałem w piżamie. Udało mi się oddzielić iluzję od rzeczywistości, przyjąć do wiadomości to kim naprawdę jestem. To, że wszystko co opowiadał mi Ralph było prawdą, że nie istniał gigantyczny gmach szkoły, że nie zostałem porwany przez tajemniczych wrogów, że nikt do mnie nie strzelał, w sali o wielu schodach, bo nigdy nawet tam nie byłem. A James? Zrozumiałem, że był naprawdę tylko zamotanym obrazem mojego brata, przetworzonym i zniekształconym, tak, że nie potrafiłem go poznać. Nie twierdzę, że nie miałem wątpliwości, ale teraz lekarze, Susan i Ralph byli dla mnie jak skała, oparcie dzięki, któremu mogłem je przezwyciężyć, wyprowadzić na prostą swoje postrzeganie. I kierowałem się nim, idąc przed siebie.
Opuściłem szpital w środku lata. Pogoda była piękna, a słońce łagodnie muskało moją twarz, gdy maszerowałem do samochodu wraz ze swoim bratem. Czułem się szczęśliwie zjednoczony z otaczającą przyrodą, tak barwną i pełną życia. Bo i ja sam miałem w sobie tak wielkie pragnienie skosztowania jego słodyczy, delektowania się światem, czerpania z jego witalnej energii. Ralph śmiał się, że w szpitalu zrobili ze mnie hipisa, ale rzeczywiście miewałem okresy, w których wszechświat wydawał mi się jednym, gigantycznym organizmem spojonym wszechobecną miłością i pokojem. Oczywiście nie byłem idiotą, widziałem wokół siebie nie tylko słodkie i różowe barwy, potrafiłem jednak cieszyć się każdym najmniejszym nawet drobiazgiem, każdą uprzejmością, dobrym słowem, pogodą.
Wraz z rodziną swego brata wybraliśmy się na wakacyjny wyjazd do Hampshire, tam gdzie zwykliśmy jeździć będąc dziećmi. Pogodziłem się z tym, że moje wspomnienia nie wrócą same z siebie, pod wpływem jakiegoś tajemniczego impulsu, ale że będę musiał nauczyć się ich na nowo, przyswoić je z zewnątrz, bo tamte zostały utracone. Jak to nazwał Peter - mam zupełnie nowy twardy dysk do zapełnienia. I nawet wiedziałem o czym mówił! Odwiedziliśmy nadmorskie Portsmouth, jego stocznie, starówkę i muzeum Charlesa Dickensa, park narodowy New Forrest oraz wyspę Wight, gdzie w 1970 roku, na wielkim festiwalu grali dla sześciuset tysięcy ludzi moi muzyczni idole – Hendrix, Moody Blues, Cohen, Baez… Wyjazd był wspaniały, a moje relacje z Ralphem i Peterem, a także podejrzliwą z początku Jenny kształtowały się naprawdę dobrze.
Po powrocie znów zamieszkałem u nich, a gdzieś w połowie sierpnia wybrałem się w odwiedziny szkoły, w której kiedyś pracowałem. W końcu obiecałem to księdzu dyrektorowi niemal rok wcześniej! Wybuchnąłem śmiechem, gdy tylko ujrzałem ją z daleka. Już wiedziałem jak w moim umyśle zrodził się obraz zamku. Szkoła Świętego Jerzego przypominała mi trochę budynki Oksfordzkiego Uniwersytetu, które widziałem na zdjęciach z wycieczki Petera. Nieco fantazji i rzeczywiście mogła stać się zamkiem o kilku wieżach, otoczonym murami, pośród niedostępnych wzgórz. Przekroczyłem próg i sprężystym krokiem skierowałem się do gabinetu dyrektora, wskazanego wcześniej przez nieco opryskliwego, siwiejącego woźnego. Zapukałem i nacisnąłem klamkę, słysząc stanowcze „proszę!”. Niepewnie otworzyłem drzwi, niczym niesforny uczeń wysłany przez nauczyciela.
-Harold? To ty, synu? – usłyszałem ojcowski ton dyrektora, gdy tylko moja głowa ukazała się za progiem – Strasznie cię wychudzili! Słyszałem, że byłeś w szpitalu!
Gabinet był całkiem obszerny, wypełniały go jednak szafy pełne szkolnych dokumentów i duże dębowe biurko, za którym przesiadywał ubrany w sutannę ksiądz McArthur. Na ścianie tuż za nim wisiał duży, drewniany krucyfiks, po bokach kilka religijnych obrazów ( na przykład Święty Jerzy walczący ze smokiem) oraz tablica korkowa z jakimiś tabelami. Opowiedziałem mu pokrótce o wydarzeniach z ostatnich miesięcy i moich zmaganiach z niepamięcią.
- Brawo, synu, walczyłeś, siłowałeś się i stajesz na nogi! Postawa godna naśladowania! – Przez stół poklepał mnie po ramieniu, a ja trochę się zawstydziłem. – Pamiętaj, że zawsze będziesz miał w tej szkole przyjaciół, a oparcie – z rozmachem położył palec na okładce Biblii – tu – zakończył.
Nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć i przez moment tylko przyglądaliśmy się sobie nawzajem.
-Masz już nową pracę, Haroldzie? – spytał w końcu dyrektor, a ja przecząco pokręciłem głową.
-Jeszcze nie. Ale prawdopodobnie przez jakiś czas popracuję poza zawodem. Praca z dziećmi to ogromna odpowiedzialność, a ja dopiero wracam do normalnego życia.
Przytaknął mi w zamyśleniu.
-Masz jak najbardziej rację, Haroldzie, nie warto gnać, by przeszarżować, że tak to ujmę. Oczywiście nie chciałbym nakładać na ciebie żadnej presji, jednak – ściszył głos do nieco rozbawionego szept – czego nie wiesz ode mnie, to, że pan Jerkins coraz głośniej obnosi się z zamiarem przejścia na emeryturę i mógłby mi się przydać jakiś porządny nauczyciel wf-u. – Zobaczył moja zaskoczoną minę. – Na przykład w grudniu. Może styczniu. Będziesz miał czas, by twardo stanąć na ziemi. Zobaczyć jak się czujesz. Czy możesz już podjąć taką odpowiedzialność, jak powiedziałeś.
Jego wiara w to, że będę mógł wrócić do starej pracy przeniosła się na mnie i od czasu tej wizyty, zacząłem coraz bardziej optymistycznie postrzegać tę możliwość. Jako elementy przygotowania zacząłem z rana uprawiać jogging (za moich czasów nazywało się to bieganiem) oraz poświęcać jak najwięcej czasu na kontakty z Peterem, by przyzwyczaić się do obecności dzieci. Czasem odbierałem go ze szkoły, byliśmy na dwóch czy trzech filmach razem z Charliem i Susan, grywaliśmy w piłkę (choć moje zdolności odrobinę przykurzyła amnezja). W między czasie kupiłem sobie Biblię (w pewnej zaznajomionej księgarni w Kingston), bo choć wcześniej nie byłem chyba zbytnio religijny, pewność jaką miał w swoim głosie ksiądz McArthur, gdy o niej mówił, była naprawdę inspirująca. Zacząłem ją czytać począwszy od Ewangelii. Raz po raz natrafiałem na jakiś fragment, którego nie potrafiłem zrozumieć albo z którym za nic w świecie nie chciałem się zgodzić, więc co jakiś czas wydzwaniałem do księdza-dyrektora, zasypując go nawałem teologicznych pytań. Odpowiadał na nie z iście ojcowską cierpliwością, skutkiem czego pod koniec września, można mnie było czasem spotkać przesiadującego w kościelnej ławce, wciąż raczej jako obserwatora niż aktywnego uczestnika wydarzeń, niemniej jednak, obecnego. Czasowo zatrudniłem się jako sprzedawca w pobliskim sklepie spożywczym, nie wyobrażając już sobie pracy nocą i pragnąc jak najwięcej kontaktować się z ludźmi. Z czasem zaczynał mnie opuszczać mój bombastyczny optymizm i pseudohipisowska wizja wszechświata, jednak wciąż czerpałem z życia wiele radości. Nie byłem ani zdołowany, ani nadmiernie euforyczny, czułem się po prostu NORMALNIE. Jak zwykły, szczęśliwy człowiek, w swojej codzienności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz