Leżałem w obcym łóżku, w pokoju,
którego nie znałem. Coś krępowało moje ruchy, jakieś więzy przykuwające mnie do
metalowych prętów. Ale moje myśli zdawały się nieco czystsze, odrobinę bardziej
przejrzyste. Do pokoju wkroczył jakiś mężczyzna. Doktor Meyers.
- Witam pana, panie Potter –
powiedział najzwyczajniej, jakby sytuacja, w której się znalazłem nie była dla
niego wyjątkowa – Jest pan w szpitalu – wyjaśnił, widząc moje skonsternowane
spojrzenie.
-St. Mary’s? – spytałem.
-Nie, ale to bardzo dobry szpital –
zapewnił mnie i nie wiedzieć czemu, wydało mi się to godne zaufania.
-Ale jak się tu znalazłem? –
Spróbowałem odnaleźć wspomnienie tego dnia, ale na myśl o postaciach w
płaszczach natychmiast od niego uciekłem.
- Prawdopodobnie pan halucynował.
Podczas rozmowy z panną Connolly doznał pan jakichś omamów i zaczął wzywać
pomocy przez słuchawkę. Pańska przyjaciółka wezwała karetkę i przywieziono pana
tutaj.
Przytaknąłem. Więc tak naprawdę ich
tam nie było. Leżałem w pokoju mając zwidy. Może oni w ogóle nie istnieli? Po
raz pierwszy dopuściłem do siebie taką myśl. Możliwość nieistnienia postaci w
płaszczach.
Doktor Meyers wyjaśnił mi, że będę
musiał zostać tu jakiś czas, pod opieką nie jego, lecz innych lekarzy. On
przybył tu tylko po to, by przekazać im wszystkie własne obserwacje. Powiedział
mi też, że nie będę mógł tutaj pić, co może nieść ze sobą czasowe, nieprzyjemne
konsekwencje i że nie mogę oczekiwać natychmiastowych rezultatów leczenia. Mimo
tego wszystkiego czułem jakąś dziwną lekkość, jakbym w oddali dostrzegł zarys
wyjścia. Uwolnienia z oków szaleństwa. Chciałem spotkać się z Susan,
podziękować jej za swój ratunek, ale powiedziano mi, że później przyjdzie na to
czas. Nad wyraz łatwo się na to zgodziłem, myśląc, że może rzeczywiście, nie
powinienem pokazywać się jej w tak żałosnym stanie.
I cały proces powoli ruszył do
przodu. Przebywałem w szpitalu przez kilka miesięcy. Mój stan poprawiał się
równolegle do rozkwitającej przyrody, w czym dopatrywałem się jakiegoś
transcendentalnego znaku, symbolu możliwej odnowy. Tak jak powiedział mi Meyers,
pierwszy tydzień nie należał do przyjemnych, ale, zgodnie ze słowami moich
lekarzy, mój przypadek nie był aż tak kiepski. Może nie piłem tak dużo, jak mi
się zdawało? Później zresztą nie pamiętałem zbyt wiele z tego okresu. Dopingowany przez
wiosenną, a potem wczesnoletnią przyrodę, parłem do przodu, niekiedy aż nadto
ambitnie. Podawali mi jakieś leki o wymyślnych nazwach, ale chyba znali się na
tym, bo, po początkowych perturbacjach, nie przynosiły tak dołujących skutków
ubocznych. A może była to kwestia mojej motywacji, mojego pragnienia powrotu do
normalności, do zwyczajnego życia Harolda Pottera, której zabrakło mi w
gabinecie doktora Meyersa? Co jakiś czas odwiedzali mnie Susan i Ralph.
Pozwolono mi nawet spotkać się z Tomem, Bobem i Samanthą w pokoju dla
odwiedzających. Tym razem nikt nie zasypywał mnie stertami niepotrzebnych
danych i spotkanie przebiegło bardzo udanie. Nawet jeśli paradowałem w piżamie.
Udało mi się oddzielić iluzję od rzeczywistości, przyjąć do wiadomości to kim
naprawdę jestem. To, że wszystko co opowiadał mi Ralph było prawdą, że nie
istniał gigantyczny gmach szkoły, że nie zostałem porwany przez tajemniczych
wrogów, że nikt do mnie nie strzelał, w sali o wielu schodach, bo nigdy nawet
tam nie byłem. A James? Zrozumiałem, że był naprawdę tylko zamotanym obrazem
mojego brata, przetworzonym i zniekształconym, tak, że nie potrafiłem go
poznać. Nie twierdzę, że nie miałem wątpliwości, ale teraz lekarze, Susan i
Ralph byli dla mnie jak skała, oparcie dzięki, któremu mogłem je przezwyciężyć,
wyprowadzić na prostą swoje postrzeganie. I kierowałem się nim, idąc przed
siebie.
*
Opuściłem szpital w środku lata.
Pogoda była piękna, a słońce łagodnie muskało moją twarz, gdy maszerowałem do
samochodu wraz ze swoim bratem. Czułem się szczęśliwie zjednoczony z otaczającą
przyrodą, tak barwną i pełną życia. Bo i ja sam miałem w sobie tak wielkie
pragnienie skosztowania jego słodyczy, delektowania się światem, czerpania z
jego witalnej energii. Ralph śmiał się, że w szpitalu zrobili ze mnie hipisa,
ale rzeczywiście miewałem okresy, w których wszechświat wydawał mi się jednym,
gigantycznym organizmem spojonym wszechobecną miłością i pokojem. Oczywiście
nie byłem idiotą, widziałem wokół siebie nie tylko słodkie i różowe barwy,
potrafiłem jednak cieszyć się każdym najmniejszym nawet drobiazgiem, każdą
uprzejmością, dobrym słowem, pogodą.
Wraz z rodziną swego brata
wybraliśmy się na wakacyjny wyjazd do Hampshire, tam gdzie zwykliśmy jeździć
będąc dziećmi. Pogodziłem się z tym, że moje wspomnienia nie wrócą same z
siebie, pod wpływem jakiegoś tajemniczego impulsu, ale że będę musiał nauczyć
się ich na nowo, przyswoić je z zewnątrz, bo tamte zostały utracone. Jak to
nazwał Peter - mam zupełnie nowy twardy dysk do zapełnienia. I nawet wiedziałem
o czym mówił! Odwiedziliśmy nadmorskie Portsmouth, jego stocznie, starówkę i
muzeum Charlesa Dickensa, park narodowy New Forrest oraz wyspę Wight, gdzie w
1970 roku, na wielkim festiwalu grali dla sześciuset tysięcy ludzi moi muzyczni
idole – Hendrix, Moody Blues, Cohen, Baez… Wyjazd był wspaniały, a moje relacje
z Ralphem i Peterem, a także podejrzliwą z początku Jenny kształtowały się
naprawdę dobrze.
Po powrocie znów zamieszkałem u
nich, a gdzieś w połowie sierpnia wybrałem się w odwiedziny szkoły, w której
kiedyś pracowałem. W końcu obiecałem to księdzu dyrektorowi niemal rok
wcześniej! Wybuchnąłem śmiechem, gdy tylko ujrzałem ją z daleka. Już wiedziałem
jak w moim umyśle zrodził się obraz zamku. Szkoła Świętego Jerzego przypominała
mi trochę budynki Oksfordzkiego Uniwersytetu, które widziałem na zdjęciach z
wycieczki Petera. Nieco fantazji i rzeczywiście mogła stać się zamkiem o kilku
wieżach, otoczonym murami, pośród niedostępnych wzgórz. Przekroczyłem próg i
sprężystym krokiem skierowałem się do gabinetu dyrektora, wskazanego wcześniej
przez nieco opryskliwego, siwiejącego woźnego. Zapukałem i nacisnąłem klamkę,
słysząc stanowcze „proszę!”. Niepewnie otworzyłem drzwi, niczym niesforny uczeń
wysłany przez nauczyciela.
-Harold? To ty, synu? – usłyszałem
ojcowski ton dyrektora, gdy tylko moja głowa ukazała się za progiem – Strasznie
cię wychudzili! Słyszałem, że byłeś w szpitalu!
Gabinet był całkiem obszerny,
wypełniały go jednak szafy pełne szkolnych dokumentów i duże dębowe biurko, za
którym przesiadywał ubrany w sutannę ksiądz McArthur. Na ścianie tuż za nim
wisiał duży, drewniany krucyfiks, po bokach kilka religijnych obrazów ( na
przykład Święty Jerzy walczący ze smokiem) oraz tablica korkowa z jakimiś
tabelami. Opowiedziałem mu pokrótce o wydarzeniach z ostatnich miesięcy i moich
zmaganiach z niepamięcią.
- Brawo, synu, walczyłeś, siłowałeś
się i stajesz na nogi! Postawa godna naśladowania! – Przez stół poklepał mnie
po ramieniu, a ja trochę się zawstydziłem. – Pamiętaj, że zawsze będziesz miał w
tej szkole przyjaciół, a oparcie – z rozmachem położył palec na okładce Biblii
– tu – zakończył.
Nie bardzo wiedziałem co
odpowiedzieć i przez moment tylko przyglądaliśmy się sobie nawzajem.
-Masz już nową pracę, Haroldzie? –
spytał w końcu dyrektor, a ja przecząco pokręciłem głową.
-Jeszcze nie. Ale prawdopodobnie
przez jakiś czas popracuję poza zawodem. Praca z dziećmi to ogromna
odpowiedzialność, a ja dopiero wracam do normalnego życia.
Przytaknął mi w zamyśleniu.
-Masz jak najbardziej rację,
Haroldzie, nie warto gnać, by przeszarżować, że tak to ujmę. Oczywiście nie
chciałbym nakładać na ciebie żadnej presji, jednak – ściszył głos do nieco
rozbawionego szept – czego nie wiesz ode mnie, to, że pan Jerkins coraz
głośniej obnosi się z zamiarem przejścia na emeryturę i mógłby mi się przydać
jakiś porządny nauczyciel wf-u. – Zobaczył moja zaskoczoną minę. – Na przykład
w grudniu. Może styczniu. Będziesz miał czas, by twardo stanąć na ziemi.
Zobaczyć jak się czujesz. Czy możesz już podjąć taką odpowiedzialność, jak
powiedziałeś.
Jego wiara w to, że będę mógł
wrócić do starej pracy przeniosła się na mnie i od czasu tej wizyty, zacząłem
coraz bardziej optymistycznie postrzegać tę możliwość. Jako elementy
przygotowania zacząłem z rana uprawiać jogging (za moich czasów nazywało się to
bieganiem) oraz poświęcać jak najwięcej czasu na kontakty z Peterem, by
przyzwyczaić się do obecności dzieci. Czasem odbierałem go ze szkoły, byliśmy na
dwóch czy trzech filmach razem z Charliem i Susan, grywaliśmy w piłkę (choć
moje zdolności odrobinę przykurzyła amnezja). W między czasie kupiłem sobie
Biblię (w pewnej zaznajomionej księgarni w Kingston), bo choć wcześniej nie
byłem chyba zbytnio religijny, pewność jaką miał w swoim głosie ksiądz
McArthur, gdy o niej mówił, była naprawdę inspirująca. Zacząłem ją czytać
począwszy od Ewangelii. Raz po raz natrafiałem na jakiś fragment, którego nie
potrafiłem zrozumieć albo z którym za nic w świecie nie chciałem się zgodzić,
więc co jakiś czas wydzwaniałem do księdza-dyrektora, zasypując go nawałem
teologicznych pytań. Odpowiadał na nie z iście ojcowską cierpliwością, skutkiem
czego pod koniec września, można mnie było czasem spotkać przesiadującego w
kościelnej ławce, wciąż raczej jako obserwatora niż aktywnego uczestnika
wydarzeń, niemniej jednak, obecnego. Czasowo zatrudniłem się jako sprzedawca w
pobliskim sklepie spożywczym, nie wyobrażając już sobie pracy nocą i pragnąc
jak najwięcej kontaktować się z ludźmi. Z czasem zaczynał mnie opuszczać mój
bombastyczny optymizm i pseudohipisowska wizja wszechświata, jednak wciąż
czerpałem z życia wiele radości. Nie byłem ani zdołowany, ani nadmiernie
euforyczny, czułem się po prostu NORMALNIE. Jak zwykły, szczęśliwy człowiek, w
swojej codzienności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz