niedziela, 25 maja 2014

Rozdział 12.



- Harry, czy to ty? Co tak uderzyło? – usłyszałem głos z kuchni, gdy z głośnym kliknięciem zmaterializowałem się w mieszkaniu Ralpha.
Z salonu dobiegał mnie dźwięk włączonego telewizora. Poszedłem do kuchni i spojrzałem na elektroniczny zegar mikrofalówki. Dochodziło wpół do jedenastej. Na całe szczęście w weekend kładli się spać później.
- Jenny, choć ze mną do salonu, musimy o czymś pomówić – mój poważny głos natychmiast zaniepokoił żonę Ralpha.
Bez słowa sprzeciwu odłożyła na wpół umyty talerz i razem poszliśmy do pokoju. Mój brat, znaczy, mój domniemany brat, oglądał mecz piłki nożnej. Peter najwyraźniej już spał. Może to i lepiej?
- Co się stało? – zapytał mężczyzna, widząc nasze zafrasowane miny.
Zasugerowałem Jenny, by usiadła i na tyle szybko jak tylko potrafiłem, zacząłem tłumaczyć im nastałą sytuację. Począwszy od tego, że nie jestem ich krewnym, a Syriuszem Blackiem, kończąc na tym, że grozi im w związku z tym niebezpieczeństwo. Dla rozwiania ich wątpliwości, transmutowałem telewizor w drzewko owocowe i zaprezentowałem im sztuczkę z przemianą w psa. Obawiałem się tylko, że uznają za szaleńców nie tylko mnie, ale i siebie. Zbiorowa psychoza, tak to się chyba nazywa.
- Ale co z moim bratem? – wydusił w końcu Ralph.
Czułem się jak winowajca. Jakbym to ja, osobiście porwał z ich życia Harolda Pottera, wuefistę ze szkoły St.George. Ale przecież nawet go nie znałem. Nie miałem nic wspólnego z jego zaginięciem, z jego życiem… Przez przypadkowy zbieg okoliczności sam siebie wtłoczyłem w fałszywą tożsamość. Jego tożsamość. Czułem się paskudnie, mówiąc im, że nie wiem nic o losie ich krewnego. Rozczarowanie i żal na ich twarzach przeszywały mnie do szpiku kości. Ale nie mogłem nic z tym zrobić. I wciąż uciekał mi czas. W atmosferze grobowej ciszy rzucałem swoje zaklęcia ochronne. Przed zniknięciem, ostatni raz spojrzałem na zegarek w ich kuchni. Dochodziła trzecia nad ranem.
*
Pojawiłem się na wzgórzu dwie mile na północ od Hogsmeade. Tam miałem się spotkać ze Stworekiem, ale mimo, że załatwienie sprawy Susan i Ralpha trwało dłużej niż się spodziewałem, skrzata wciąż tu nie było. Co też mogło go zatrzymać? Przecież kazałem mu się spieszyć. Patrzyłem w kierunku wioski ukrytej za kolejnym, nieco wyższym wniesieniem. Niebo, jeszcze przed chwilą atramentowo-czarne, zaczynało w oddali nabierać odcieni szarości. Zbliżał się brzask. Było zimno i wilgotno. Wszechobecna mgła kłębiła się w dole, zatapiając w bieli kotlinę, między moim, a kolejnym wzgórzem. Usiadłem na mokrym, oślizgłym pniu, jakiegoś niedawno powalonego drzewa i wpatrywałem się niecierpliwie, w rozrywaną nadchodzącym porankiem ciemność. Otaczał mnie wszechobecny bezruch. Świat wydawał się równie bezsensownie bezczynny, jak ja. Jedyne czego byłem pewny, to że czas nieubłaganie gnał naprzód. A ja wciąż nie wiedziałem nic, nie mogłem działać. Nie mogłem pomóc Harremu, Zakonowi, komukolwiek. Pomogłem tylko piątce mugoli mających mnie do tej pory za podobnego sobie. Mogłem zrobić tylko tyle. A może aż tyle? To przecież pięć osób. Pięć potencjalnych, niewinnych ofiar.
Myślałem o Harrym Potterze. O moim chrześniaku, synu Jamesa. Mojego przyjaciela, realnego, który istniał. Istniał naprawdę. Ale co mi z niego zostało poza wspomnieniem? I poza Harrym, którego tak nieudolnie strzegę. Strzegę, niech mnie szlag! Od dwóch lat nie widziałem go na oczy. I kiedy ja błaźniłem się myśląc, że jestem mugolem, on walczył z Voldemortem. Wykonywał ostatnie rozkazy Dumbledora. Czy ktokolwiek z nas nie zawiódł Jamesa? Czy ktokolwiek trwa przy Harrym i prawdziwie go chroni? Ja nie dałem rady. Nawet Dumbledore poległ. Ale czy którykolwiek z nas zdawał sobie sprawę, jak wielkie będzie to zadanie? Strzec Chłopca, który przeżył. Chronić tego, który zatrzymał najgroźniejszego czarnoksiężnika w dziejach.
Słońce najwyraźniej powoli wynurzało się zza horyzontu, bo widziałem słabą, pomarańczową łunę na prawo od azymutu na Hogsmeade. Wpatrywałem się w nią, jakby miała być zwiastunem czegoś ważnego. Jakimś znakiem, symbolem. Ale zaraz. Siedziałem na wzgórzu leżącym na północ od wioski. Patrząc w jej kierunku, wschód miałem po lewej ręce. Tak więc łuna…
Poderwałem się z pniaka i wyszarpnąłem różdżkę. Znów się teleportowałem, sam już nie wiem, który raz, tego wieczoru.
*
Pojawiłem się w centrum Hogsmeade. Wokół nie widziałem żywego ducha, a spora część domów stała zniszczona i splądrowana. Od strony Hogwartu bił blask płomieni. Część zamku płonęła. Słyszałem tumult, krzyki, huki eksplodujących zaklęć. Bez zastanowienia ruszyłem główną drogą w kierunku szkoły. „Co tu się stało? A może bardziej, co tu się dzieje?” – myślałem. Zgliszcza, powybijane szyby, wyrwane drzwi. Ten widok napawał mnie strachem, a jednocześnie skłaniał, bym jeszcze szybciej gnał w stronę zamku. Wypadłem z wioski i zastygłem w pół kroku. Na całych błoniach toczyła się bitwa. Od strony lasu szarżowała chmara centaurów, zasypując deszczem strzał uciekającą grupę czarodziejów. Przy ledwie widocznym zamkowym portalu, ktoś miotał potężne zaklęcia, a snopy iskier rozjaśniały całe pole bitwy. To musiał być on. Sam Voldemort próbował wedrzeć się do budynku. Rzuciłem się przed siebie, naprzeciw chaotycznemu tłumowi czarodziei i dopiero na wysokości bramy terenu szkoły, zdałem sobie sprawę, że byli to śmierciożercy. Ale dlaczego salwowali się ucieczką, skoro ich pan wciąż walczył u stóp zamku? Przewodził im Lucjusz Malfoy. Gnający na łeb na szyję, ciągnął za sobą żonę i syna. Cóż za miłe rodzinne spotkanie, czyż nie? Stanąłem po środku bramy z uniesioną różdżką. Malfoy dostrzegł mnie i jego przerażenie jeszcze się spotęgowało. Czułem odrazę do tego plugawego tchórza. Wycelowałem i miałem już powalić go zaklęciem, gdy wysoko uniósł ręce, pokazując, że jest bezbronny. Nie miał różdżki. Moje zaklęcie przeleciało tuż nad jego głową, powalając nieświadomego mojej obecności Notta. Jakaś kobieta biegnąca za nim, potknęła się o jego bezwładne ciało, a różdżka wypadła z jej ręki. Ją też spetryfikowałem. Rodzina Malfoyów przebiegła obok mnie, lecz posłałem im tylko nienawistne spojrzenie. Nie miałem teraz czasu, by zajmować się tym ścierwem. Blada jak papier Narcyza wybełkotała coś co brzmiało jak podziękowanie.
- Jeszcze cię dopadnę – rzuciłem za siebie, a ona otoczyła ramieniem swojego syna, jakby miało go to ochronić.
Ale ja nie miałem zamiaru rzucać na nich zaklęć. Zależało mi teraz tylko na jednym. By jak najszybciej przebić się do zamku. A w tej chwili dzieliło mnie od niego kilkunastu śmierciożerców, rozpaczliwie broniących się przed atakiem centaurów. I skrzatów? Wydawało mi się, że cała zgraja tych małych istot gnała za nimi miotając zaklęciami i elementami kuchennej zastawy. Wbrew wszystkiemu ogarnęło mnie rozbawienie. Bo czyż to nie okrutna ironia losu? Fanatyczni piewcy wielkości czarodziejów dziesiątkowani przez centaury i skrzaty. Zebrałem się w sobie i posłałem w ich stronę kilka mocnych zaklęć…
Tylko ja mogłem na to wpaść, prawda? Stanąć w pojedynkę naprzeciw grupy ratujących życie, zdesperowanych śmierciożerców i zasłonić im jedyną drogę ucieczki? Może i wyglądali jak nic nie warta zgraja uciekających szczurów, ale Bóg jeden raczy wiedzieć jakim sposobem zdołałem uniknąć kanonady zaklęć jaka mi odpowiedziała. A zwłaszcza tych złych. Najgorszych, będąc ścisłym. Rzuciłem się w bok i przetoczyłem spory kawałek, po nierównym gruncie, wrzeszcząc „Protego! Protego! Protego!...”. Wokół mnie buchały płomienie, z nogi lała mi się krew, a rękaw mojej marynarki płonął. Widziałem jak śmierciożercy dopadają bramy i krok za nią, aportują się. Wyrwałem się z kręgu ognia i padłem na trawę kawałek dalej.
- Drugi już martwy ożył tej nocy – usłyszałem filozoficzny głos nad swoją głową.
- I Wenus i Mars lśniły dziś jasno – powiedział drugi, równie refleksyjny.
- Co to niby ma znaczyć? – zapytałem z trudem podnosząc się z ziemi i wyczarowanym sznurem, obwiązując krwawiącą nogę.
- Nie ty pierwszy wróciłeś zza grobu, Syriuszu Black – powiedział ciemnowłosy centaur.
- Spełniła się noc cudów, zapowiedziana przez gwiazdy – dodał jego blondwłosy współplemieniec.
Miałem ochotę ich zabić. Naprawdę. Wszędzie wokół nas toczyła się bitwa, a ci dwaj idioci raczyli mnie kretyńskimi zagadkami.
- Kto był pierwszy?! – rzuciłem wściekle.
- Ten który już raz uniknął śmierci.
- Voldemort?! – wypaliłem, bo pierwszy raz tej nocy naprawdę się przeraziłem. Czy to możliwe, by Voldemort poległ i odzyskał ciało tej samej nocy?
Centaury wpatrywały się we mnie badawczo, jakbym stanowił ciekawy, muzealny eksponat.
- Mowa o chłopcu Potterów – powiedział w końcu jeden z nich.
Odwróciłem się na pięcie i nie zważając na nich, pomimo rozrywającego bólu lewej łydki, zerwałem się do biegu w kierunku szkoły.
- Panie? - usłyszałem zza pleców.
-Stworek? – zatrzymałem się, a skrzat zaraz do mnie podbiegł – Gdzieś ty był, na brodę Merlina?! Czekałem na ciebie i…
- Panie, toczyła się bitwa, Stworek chciał pomóc i został oszołomiony. Wyleczyli go, a wtedy panicz Potter wymknął się do Zakazanego Lasu, by pozwolić Czarnemu Panu się zabić, ale Stworek nie chciał na to pozwolić i pobiegł za nim, ale panicz Potter był już za daleko i Czarny Pan zabił go swoim zaklęciem, a Stworek widział to wszystko z daleka i płakał, bardzo płakał po paniczu Potterze.
Byłem blady jak ściana, a różdżka ledwie trzymała się w mojej ręce. Zupełnie zapomniałem o tym co mówiły centaury. NIE!!! On nie mógł zginąć! Każdy, ale nie on! Nie Harry, nie syn Jamesa… Stworek paplał nieustannie.
- ….i zanieśli go do zamku, a Stworek szedł za nimi, przerażony i zalany łzami. I cały Hogwart wyszedł im naprzeciw, a Czarny Pan wołał „Harry Potter nie żyje, Harry Potter jest martwy” i Stworek płakał jeszcze bardziej, a kiedy zacisnął oczy, bo nie mógł już na to patrzeć, Harry Potter nagle zniknął, zrobiło się zamieszanie, Czarny Pan…
-Co?! – przerwałem mu głośno – Jak to nagle zniknął? Harry Potter ożył?
- Tak, panie. Nagle zniknął, a Czarny Pan wpadł w szał, jego armia rozpierzchła się na wszystkie strony, centaury zaatakowały z lasu, olbrzymy… Stworek teleportował się do kuchni i przywołał wszystkie skrzaty i my też pognaliśmy do walki…
- Ale co z HARRYM?! – wrzasnąłem obłąkańczo.
- Stworek nie wie, panie, ale znikąd padało wiele zaklęć, a Czarny Pan nie potrafił nikogo zranić.
Peleryna niewidka. Harry założył pelerynę. Dlatego zniknął. I niewidzialny walczy z Voldemortem.
- Aportuj nas do Sali Wejściowej!
Stworek złapał mnie za rękę i zaraz zawirowaliśmy, by po sekundzie, mocno uderzyć w kamienną posadzkę. Zawyłem z bólu, przeszywającego ranną nogę. Miałem mroczki przed oczami. Uderzenie było na tyle mocne, że ból nie dawał mi klarownie myśleć. Ale musiałem się poderwać, musiałem walczyć. W głowie słyszałem coś absurdalnego. Coś zupełnie nierealnego, nie na miejscu. Wiwaty, okrzyki tryumfu. Śmiechy. Podniosłem się z pomocą Stworka, tam gdzie leżałem dostrzegłem kałużę krwi. Rozszczepiłem się. Jeszcze bardziej poraniłem lewą nogę. Wydawało mi się, że Wielką Salę wypełnia tłum ludzi. Tłum wiwatujących ludzi. Czy straciłem już aż tyle krwi? Oparty na Stworku wlokłem się w kierunku otwartych na oścież drzwi. Co oni krzyczą? Byłem na progu, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Mnóstwo ludzi otaczało kogoś na środku sali.
- Walcz ze mną, Voldemort! – wrzasnąłem ponad tłumem i wiele głów odwróciło się w moją stronę. – Walcz ze mną, tchórzu!
Miałem wrażenie, że znam kilka wpatrzonych we mnie twarzy. Czy to była Molly? Artur? Czemu nie walczyli? Czemu stali w tym tłumie? Ludzie rozstąpili się nagle, tworząc przejście między mną, a nim. Czyli kim? Uniosłem różdżkę widząc…
- Harry Potter? – zapytałem słabo.
Młodzieniec ruszył do mnie biegiem, a w tym czasie byli już przy mnie Kingsley, Artur, Molly i McGonagall.
- Jak to możliwe? – słyszałem wokół siebie – Jak to możliwe…?

EPILOG.
Gdy wróciłem do przytomności, otaczał mnie wianuszek przyjaciół. Ci którzy przetrwali, ocalali członkowie Zakonu Feniksa, zwycięzcy Drugiej Wojny Czarodziejów. Długo nie mogłem wydostać się z objęć kolejnych wzruszonych osób. Bo choć tak wielu zginęło, ja „zmartwychwstałem”. Nawet dla tych, którzy mnie nie znali, a którzy stracili kogoś w tej straszliwej wojnie, stałem się czymś na kształt symbolu odnowy, możliwości odrodzenia. Ale tylko nieliczni znali moją prawdziwą historię. W której łuk z Sali Śmierci odebrał mi życie, ale nie tak jak się tego spodziewano, nie fizycznie, lecz przez usunięcie wspomnień. Bo zbyt mocno pragnąłem istnieć. Trwać.
Tego dnia załatwiłem jeszcze jedną sprawę. Choć wszyscy starali się mnie od tego odwieźć, przeniosłem się do Londynu i stanąłem przed Susan i jej synem. Ranny, pokrwawiony, w podartej szacie. Z Harrym Potterem u boku. Dobrze znałem ich decyzję. Pożegnaliśmy się krótkim uściskiem dłoni.
- Obliviate – wyszeptałem dwukrotnie, i ich spojrzenia nabrały dziwnie nieobecnego wyrazu.
Wyszliśmy frontowymi drzwiami, zatrzymując się tuż za nimi.
-Słyszałeś to, Charlie? – dobiegł mnie głos Susan.
-Dziwnie się czuję, mamo – powiedział zdezorientowany Charlie.
-Ja też. To pewnie po tych wczorajszych sardynkach. A nie mówiłam, że trzeba było je wyrzucić?
Chłopiec pokornie przytaknął, a ja uśmiechnąłem się do Harrego Pottera. No, cóż, nie wykręcę matce największego numeru w życiu…


                                                 OUTRO: Led Zeppelin - Black Dog

                                                                     KONIEC

Love & Peace, Nathaniel Sathirian.

niedziela, 11 maja 2014

Rozdział 11 (Tangerian Dream - Phaedra).



- Kim ty jesteś? – spytała Susan, a jej głos był ostry i zimny.
- Nazywam się Syriusz Black – powiedziałem - I jestem czarodziejem. – Mówiłem to bardzo pewnie, bo nareszcie nie miałem żadnych wątpliwości. Przełamałem niepamięć. Czar zapomnienia.
Przez ciężką chwilę ciszy mierzyliśmy się spojrzeniami, aż w końcu Susan odwróciła wzrok.
- Jesteś czarodziejem – żachnęła się ironicznie. – Oczywiście. Wiedziałam, że nie możesz tak po prostu być kimś normalnym. Harold Potter, wuefista, który znikąd spada pod moje nogi, na pustym podwórku. Co ja sobie myślałam? – W jej ekspresji było coś jadowitego, czułem tam mieszaninę wściekłości, oskarżenia, wyrzutu, ale na pewno nie strachu. A w każdym razie, nie ujawnionego.
- Byłem przekonany, że to prawda – zapewniłem, a w mojej głowie myśli galopowały, krążąc wokół Harrego, Dumbledora i Zakonu Feniksa.
Co, u licha, działo się w moim świecie przez te lata? Całe dwa lata. Wszyscy z pewnością myślą, że zginąłem, że zabiła mnie moja obłąkana kuzynka, a ja po prostu przeleciałem przez ten cholerny łuk i…? I co? Powinienem był zginąć. Ale żyłem. Straciłem pamięć, nic więcej. Nawet draśnięcia.
- Byłeś przekonany, tak? Dlatego przed pójściem do szpitala wykrzykiwałeś coś o upiorach, a wcześniej wygadywałeś bzdury o rozchwianej egzystencji?
- Czy to moja wina, że straciłem pamięć?! – uniosłem się i w ostatniej chwili powstrzymałem, by nie zakląć. – Myślisz, że to mnie bawi? W moim świecie od dwóch lat jestem martwy.
- Twoim świecie – parsknęła Susan – W jaki sposób znaleźliśmy się w tym domu?
- Aportowaliśmy się – powiedziałem.
- Co proszę?
- Chciał powiedzieć, że się teleportowaliśmy – usłyszałem słaby głos Charliego, wciąż przytulonego do swej matki.
- To jakaś kpina? Nie można się teleportować. – Umysł Susan odmawiał przyjęcia do wiadomości czegoś tak nierealnego. Nawet jeśli wydarzyło się zaledwie przed chwilą.
Myślę, że miała już ze setkę bardziej racjonalnych wyjaśnień tego co się stało, i z pewnością, za żadne skarby nie zdołałbym jej przekonać, gdyby nie Stworek, który z kolejnym huknięciem na powrót pojawił się w przedpokoju. Susan i Charlie cofnęli się o kilka kroków i widziałem, że kobieta ledwie utrzymała się na nogach, zasugerowałem, więc byśmy przeszli do kuchni, uciszając przy okazji, znów drący się w niebogłosy, portret mojej rodzicielki. No i natychmiast wyrwałem swoją różdżkę z rąk Stworka, który najpierw wodził za mną swoim durnym, pokornym wzrokiem, a potem zaczął walić głową w najniższy stopień schodów. Szczerze mówiąc, miałem ochotę nie odwodzić go od tego zamiaru, ale przerażony wzrok Susan zmusił mnie, bym zmienił zdanie.
- Przestań, przestań, durny skrzacie! – krzyknąłem, ale on wciąż z pasją uderzał głową w drewnianą konstrukcję – Rozkazuje ci przestać, Stworku – powiedziałem donośnie, a wtedy zastygł z mętnym wzrokiem, ze łzami cieknącymi po policzku.
Nie wiem czy to kwestia obecności panny Connolly, czy może mojego pobytu w świecie Mugoli, ale naprawdę zrobiło mi się go żal, patrząc na jego pomarszczoną ze starości twarz, paskudne, wielkie i mokre od łez oczy, starą pomiętą szmatę w którą był ubrany i…
- SKĄD TO MASZ, STWORKU?! – krzyknąłem, chwytając złoty medalion wiszący na jego szyi. - Czemu go nosisz?!
- Dał mi go panicz Potter, panie, panicz Potter!
- Harry Potter? – spytałem jednocześnie z Susan.
- Tak, panie. Panicz Potter i jego przyjaciele, panicz Weasley i panna Granger mieszkali w Domu Blacków przez jakiś czas zeszłej jesieni. Ale potem zjawił się tu śmierciożerca Yaxley, a potem inni, a panicz Potter i jego towarzysze przepadli. Stworek szukał ich gdzie tylko mógł, ale nie potrafił znaleźć. Potem ukrył się w Hogwarcie, ale tam też rządzą teraz śmierciożercy – Severus Snape i Carrowowie – paplał tak dłuższą chwilę, a ja nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
Susan i Charlie stali za mną sparaliżowani.
- To co mówisz to prawda, Stworku? – spytałem ostro, a on pokiwał głową. – Rozkazuję ci mówić mi tylko prawdę, rozumiesz to? – Znów przytaknął. - Opowiesz mi o wszystkim, gdy tylko zajmę się moimi gośćmi. Tymczasem przygotuj nam herbatę i nie waż się robić niczego więcej.
- Tak, panie.
Stworek pobiegł do kuchni i pstryknięciem zapalił w niej świece, a ja poprowadziłem tam oszołomionych Susan i Charliego. Usiedliśmy na zakurzonych krzesłach, przed równie brudnym i zaśmieconym stołem. Milczeliśmy, aż skrzat wrócił do pomieszczenia, niosąc nad głową tacę filiżanek z herbatą. Przed każdym z nas postawił po jednej i czekał na dalsze polecenia.
- Siedź tam i czekaj. – Wskazałem mu taboret w rogu pomieszczenia.
Zrobił co mu kazałem i z nieznanych mi przyczyn znów zaczął płakać. Pewnie brał mnie na litość, zdrajca…
- Kim jest prawdziwy Harry Potter? – zapytała Susan, która w końcu odzyskała mowę. Nie była już tak napastliwa, robiła raczej wrażenie przytłoczonej i, tak, teraz już na pewno, przestraszonej.
- To mój chrześniak. Ale on też nie ma nic wspólnego z bratem Ralpha. Jest czarodziejem, tak jak ja. – Wziąłem głęboki łyk herbaty, chcąc pokazać, że nie jest trująca. – Musieliśmy uciekać z tego parku. Byli tam dementorzy.
W rogu kuchni Stworek energicznie potwierdzał to skinieniem głowy.
- Czyli kto?
- Upiory, o których wspomniałaś. Ale tym razem nie jako halucynacja. Oni byli tam naprawdę – silnie zaakcentowałem ostatnie słowo.
- A więc ci się nie poprawiło? – zapytała mnie niby to obojętnym, pustym głosem, ale ja wyczułem w tym niemal błagalną prośbę o pozostawię w spokoju jej rzeczywistości, o nie podważanie podstaw jej wszechświata.
Bo przecież, gdyby była to prawda, gdyby istnieli dementorzy i gdybyśmy rzeczywiście teleportowali się na Grimuald Place, cała ta wygodna stabilizacja jaką osiągnęła, twardo stąpając po ziemi, runęła by w gruzach. Jak domek z kart. Na wietrze.
-Posłuchaj mnie, Susan. To co o tym sądzisz, w gruncie rzeczy chwilowo nie ma żadnego znaczenia. Za moment porozmawiam ze Stworkiem i dowiem się wszystkiego, o wydarzeniach z mojego świata. Bo tak się składa, że dementorzy nie mają w zwyczaju szwendać się po Richmond Park. Jednak jako, że Lord Volde… - Nawet nie musiałem wzywać Stworka, który na dźwięk swojego imienia natychmiast zjawił się obok mnie i w tym momencie zacisnął mi dłonią usta. Co u licha?! – Przestań, idioto! – wybełkotałem przez zaciśnięte usta, zrywając się na równe nogi.
- Tabu, tabu! –wrzeszczał skrzat – To słowo, jego imię to tabu!
-Co? – zapytałem zaskoczony.
-Imię Czarnego Pana obłożono zaklęciem tabu – wymamrotał skrzat.  Chwycił patelnię i miał już uderzyć się w głowę, gdy złapałem jego rękę.
- Przestań, Stworku! Jak to obłożono zaklęciem tabu? Tylko Ministerstwo mogłoby to zrobić, a przecież… Kto jest ministrem Magii?! – Ten przerażający pomysł nagle eksplodował w mojej głowie.
- Pius Thickness, panie, który pod wpływem zaklęcia Imperius robi cokolwiek każę mu Czarny Pan.
Ciężko przełknąłem ślinę.
- A co miało znaczyć, że w Hogwarcie rządzi teraz Severus Snape i śmierciożercy? Przecież Snape jest członkiem Zakonu Feniksa. Po za tym – żachnąłem się – Dumbledore jest dyrektorem w Hogwarcie!
- Albus Dumbledore nie żyje – powiedział Stworek grobowym tonem, a ja osunąłem się na krzesło, tracąc podparcie w nogach.
Przecież kazałem mu mówić prawdę. Nie mógł, po prostu nie mógł, kłamać. Ale przecież… To niemożliwe. Albus Dumbledore nie mógł zginąć. Niby jak, jakim sposobem? Kto mógłby go zabić?
- Jak to? – to wszystko, co zdołałem z siebie wydusić.
- Zabił go Severus Snape, panie.
- Kłamiesz! – syknąłem – Kłamiesz ty podły psie! Ty zdrajco, ty…! – Wyszarpnąłem zza pazuchy różdżkę i wycelowałem ją w padającego na twarz skrzata. – Mów prawdę!
Z wszystkich ludzi na świecie, może poza Glizdogonem, moją cudowną kuzynką Bellatrix i samym Lorderm Voldemortem, najbardziej nienawidziłem właśnie Snape’a, a nieskazitelne zaufanie jakim darzył go Dumbledore doprowadzało mnie do szewskiej pasji, ale nawet mimo to, nie mieściło mi się w głowie, by ten paprzący się w czarnej magii, przerośnięty nietoperz mógł zabić Albusa Dumbledora. Głównie dlatego, że jego śmierć była jedną wielką bzdurą, wytworem pokracznego umysłu leżącej przede mną kreatury. I wtedy zdałem sobie z czegoś sprawę. Czyż mój tok myślenia, nie był czasem lustrzanym odbiciem tego, co nie tak dawno zrobiła Susan? Czy i ja nie próbowałem ze wszystkich sił bronić swojego wszechświata, wyprzeć ze swojej rzeczywistości, bolesną, niezgodną z moją wolą prawdę? Prawdę zmuszającą mnie do przewartościowania tak wielu kwestii, obrócenia toku rozumowania o sto osiemdziesiąt stopni.
Stworek tarzał się po podłodze, skomląc coś o tym, że nie kłamie, a ja wciąż bezmyślnie celowałem w niego różdżką. Przecież mówił prawdę. Od początku robił to co kazałem. Odłożyłem różdżkę na stół i oparłem się na nim, kryjąc twarz w dłoniach.
- Wstań, Stworku – wymamrotałem.
Skrzat podniósł się niepewnie.
- Panie, Stworek nigdy nie okłamał swojego pana, dziedzica Rodu Blacków. Gdy tylko panicz Potter powiedział Stworkowi o tym, że nieodżałowana śmierć pana Regulusa była częścią jego walki z Czarnym Panem, - jego oczy zaszły mgiełką na to wspomnienie – Stworek natychmiast zaczął szukać swojego pana, ale nie mógł go znaleźć i codziennie karał się…
Uciszyłem go gestem dłoni. Przez zaciśnięte gardło nie byłem w stanie mówić. Martwy Dumbledore, Ministerstwo we władaniu Voldemorta, Harry Potter przepadł bez śladu, Hogwart rządzony przez śmierciożerców. Jak to możliwe, że przed moim zniknięciem, w tej samej kuchni, w kwaterze głównej Zakonu Feniksa tworzyliśmy plany oporu? Wszystko spaliło się na panewce? Nasz trud był daremny? Czy to w ogóle kiedykolwiek miało miejsce?
Uderzyła mnie pewna myśl. Mój brat. Regulus. Zginął będąc śmierciożercą. A więc?
- Regulus Black, walczył z Czarnym Panem? – zapytałem z trudem wyduszając z siebie słowa.
- Tak, panie – Stworek mówił to z niekrytą dumą i wkrótce usłyszałem historię o prawdziwym medalionie, o tym jak Regulus kazał mu go zniszczyć, Dung ukradł go po moim zniknięciu, a Harry, Ron i Hermiona zakradli się po niego, do pełnego śmierciożerców Ministerstwa Magii.
A więc mój brat zdradził Voldemorta. Nie tylko ja byłem odmieńcem w rodzie Blacków. Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o medalionie i zamkniętej w nim mocy, ale Stworek nie wiedział nic konkretnego. Poza tym, że była to czarna magia i że nigdy nie zdołał go uszkodzić. Broń czarnego pana, którą Harry chciał mu odebrać. Czy próbuje ją zdobyć aż do dziś? Czy Dumbledore zdołał przekazać mu swoją ostatnią misję?
Wypytałem Stworka o wszystko, co przyszło mi do głowy i kiedy skończył swoją opowieść za oknami zrobiło się ciemno. Susan i Charlie tak dobrze udawali bezistnienie, siedząc niemal bez ruchu nad pełnymi wystygłej herbaty filiżankami, że ich obecność była dla mnie sporym zaskoczeniem.
- Sytuacja jest bardzo poważna – oświadczyłem stanowczo, patrząc głęboko w oczy Susan – Przetransportuję was do domu, a następnie zabezpieczę go tak dobrze, jak tylko potrafię. Nie zapraszajcie tam nikogo, najlepiej nie wychodźcie z mieszkania dopóki lepiej nie rozeznam sytuacji. To samo zrobię z mieszkaniem Ralpha.
- Jesteś chory, Harry. Wypuść nas stąd i wróć do leczenia. Przecież było już znacznie lepiej. Przestałeś zażywać pigułki?
- Nazywam się Syriusz Black. I nie jestem chory. Zrozum Susan, w świecie czarodziejów panuje wojna i nie będę kłamał mówiąc, że przeważają przyjaciele mugoli, to znaczy niemagicznych ludzi. Natknęliśmy się na dementorów, w Richmond Park, czy naprawdę nie czułaś ich obecności?
- Nie – powiedziała stanowczo, ale byłem pewny, że kłamie – Wypuść nas, Harry, i rób co chcesz – powtórzyła, a jej ton był dziwnie nieobecny.
Sięgnąłem po różdżkę i pozwoliłem przedmiotom w kuchni swobodnie lewitować w powietrzu. Łyżki, noże, widelce, stare gazety, krzesła, taborety i garnki latały po całym pomieszczeniu, odgrywając jakiś surrealistyczny taniec nad naszymi głowami.
- Czy teraz wierzysz, że jestem czarodziejem? – zapytałem Susan.
Charlie patrzył na to wszystko z rozdziawionymi ustami.
- Dodałeś czegoś do naszej herbaty? Jak śmiałeś! – Susan chciała poderwać się z krzesła, ale nad jej głową akurat przelatywał durszlak.
- Nawet jej nie tknęłaś, panno Connolly – powiedziałem chłodno, wskazując na pełną filiżankę.
Nie odpowiedziała.
- Posłuchaj mnie, Susan. Za pięć minut będziemy w twoim mieszkaniu. Rzucę na nie zaklęcia ochronne, a wy nie wyjdziecie z niego, dopóki się nie zjawie. Kiedy to nastąpi, dam ci następujący wybór – albo uznasz, że lepiej bym nigdy nie istniał, a wtedy na zawsze zniknę z twojej pamięci i twojego życia, albo zaakceptujesz mój świat, takim jakim jest, i mnie Syriusza Blacka, jako czarodzieja, dziedzica Rodu Blacków.
- Możesz wyczyścić nam pamięć? – spytał przestraszony Charlie.
Przytaknąłem.
- Ale tego nie zrobisz, prawda? Przecież jesteśmy przyjaciółmi! – chciał skłonić matkę, by to potwierdziła, ale Susan wpatrywała się we mnie jak w coś nieprzyjaznego i potencjalnie groźnego. Na przykład węża. Albo wściekłego psa. Z tym drugim miałem nieco więcej wspólnego.
- Wybór należy do was – powiedziałem.
Wściekły, machnąłem różdżką, a wszystkie latające przedmioty w jednej chwili spadły na ziemię, wypełniając kuchnię ogłuszającym, metalicznym łoskotem. Podniosłem się z krzesła i poszedłem do przedpokoju, a Susan, Charlie i Stworek pomaszerowali za mną. Powiedziałem skrzatowi, że ma dostać się do Hogwartu, a najpierw do Hogsmeade, do pubu Aberfortha i dowiedzieć wszystkiego, co tylko możliwe, o ruchach Harrego i innych członków Zakonu. Gdy zniknął, przeszedłem z Charliem i Susan przez próg domu numer dwanaście, przy Grimuald Place i łapiąc ich za ubrania, natychmiast się aportowałem.

*
Wylądowaliśmy w salonie mieszkania Susan. Jego wygląd, choć nie zmienił się odkąd byłem w nim ostatnim razem, wydawał się częścią z zupełnie innego świata. Mugolskie sprzęty, nowoczesne meble, porządek i ład. Jakby wojna ogarniająca mój świat nigdy tu nie dotarła. Jakbym mógł ukryć się w tym miejscu i już nigdy więcej nie słyszeć o Voldemorcie, śmierciożercach, zaginionych i ofiarach. W bezruchu wpatrywałem się w opary mgły, bezskutecznie napierające na szyby mieszkania. Burza szalejąca na zewnątrz nie miała tutaj wstępu. Jakże byłoby pięknie…
- Masz zamiar tak stać i gapić się w okno? To są te twoje czary? Jeśli już wierzysz w te swoje brednie, zrób to przynajmniej jak należy. Podobno chcesz żebyśmy byli bezpieczni. – Po powrocie do własnego mieszkania, Susan odzyskała nieco z dawnej pewności.
Otrząsnąłem się i wyciągnąłem różdżkę. Wypowiadałem kolejne inkantacje, obchodząc mieszkanie wzdłuż i wszerz. Charlie i jego matka w zamyśleniu wodzili za mną wzrokiem. Gdy skończyłem, zatrzymałem się naprzeciw nich.
- Wrócę tu jutro rano. Nie wychodźcie z domu, ale śpijcie spokojnie. Nikt nie ma prawa znaleźć was tutaj. – Zrobiłem krok ku drzwiom i zatrzymałem się. Spojrzałem na Susan, choć miałem wrażenie, że zdążyła już podjąć decyzję. – Zastanów się nad tym co powiedziałem.
Zrobiłem jeszcze jeden krok, obróciłem się i zniknąłem.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Rozdział 10. (P.1.Ian Anderson - Divinities, P.2. Pink Floyd - Animals (full album))




Przez kolejne kilka miesięcy całkiem często spotykałem się z Susan, to zapraszając ją na kawę, to na późny obiad, rzadko kiedy na kolację, bo przecież wieczorem musiała zajmować się Charliem. Często odwiedzałem też jej księgarnię, zacząłem bowiem sporo czytać, zresztą, dawało to idealny pretekst do odwiedzin. Poprzez czytanie, próbowałem też, w jakiś sposób, spojrzeć na świat jej oczami, wczuć się w jej postrzeganie, jej sposób rozumienia rzeczywistości. No i wielokrotnie spędzaliśmy czas we troje, ja, Susan i jej syn, który już dawno porzucił pierwotną niepewność wobec mnie. Z początku jego matka z niepokojem obserwowała moje poczynania w jego obecności, a wręcz starała się trzymać mnie z dala, ale koniec końców przekonała ją obopólna radość, jaką z nich czerpaliśmy. Chyba rzeczywiście byłem nauczycielem z powołania, bo z dziećmi układało mi się nadzwyczaj dobrze, choć sam śmiałem się, że to po prostu kwestia mojego zdziecinnienia.
Pomimo tych wszystkich spotkań, brakowało mi poczucia wyłączności, chwil, w których bylibyśmy tylko my dwoje, tak, jak dawno temu w meksykańskiej knajpie. Frustrowało mnie jej nieustanne spoglądanie na telefon, przerywanie rozmowy, by zadzwonić do Charliego z pytaniem, czy poradził sobie z czymś oczywistym i nerwowość, gdy tylko temat rozmowy skierował się na niego. Jakbym mógł zmienić się w wilkołaka jak Lunatyk i go pożreć, czy nie wiem… A propos Lunatyka-wilkołaka, to było to jedno z fałszywych wspomnień, które czasem mnie nawiedzały, jednak nauczono mnie, jak sobie z nimi radzić. I nie przejmować się podobnymi bzdurami. Wilkołaki! Co za idiotyzm…
Gruntownie przemyślałem propozycje księdza McArthura i zgłosiłem się do niego w połowie listopada, dając mu do zrozumienia, że perspektywa powrotu do starej pracy jest dla mnie interesująca i zdaję się nie wykraczać poza moje możliwości. Dyrektor przyjął to z zadowoleniem, zostałem jednak skierowany na szereg badań psychologicznych, mających obiektywnie ocenić mój stan. Ich wynik okazał się zadowalający, więc w czasie Świąt Bożego Narodzenia mogłem pochwalić się swoimi planami Ralphowi, Jenny i Susan. Na tej ostatniej zdało się to zrobić największe wrażenie, jakby do tej pory powątpiewała w moje zdrowie psychiczne, o co w zasadzie nie miałem do niej żalu, bo to przecież ona miała niewątpliwą nieprzyjemność, skontaktowania się ze mną, gdy byłem w najgorszym stanie. I, nie ukrywając niczego, była nieco przewrażliwiona na punkcie potencjalnych zagrożeń dla jej syna, których spektrum rozciągało się od „tłustych i niezdrowych chrupek”, przez „wspinanie się na wysokie drzewa, z których łatwo spaść” aż po niestabilnego psychicznie, zjawiającego się w ich życiu znikąd faceta, który nawet w nazwisku ma coś o włóczeniu się. Tego ostatniego, oczywiście, nigdy nie mówiła otwarcie i, jak sądzę, sama nie była pewna co o tym myśleć. Podobnie zresztą jak ja – z jednej strony rozumiejąc jej ostrożność, z drugiej zaś, będąc świadomym, że nie jestem stukniętym psychopatą, a wszystko co mi się przytrafiło miało swe źródło w przeklętej utracie pamięci. Z tym, że to działo się pół roku temu i od tego czasu zachowywałem się zupełnie normalnie, więcej, myślałem i odczuwałem normalnie, no, może czasem miewałem głupie myśli o przemienianiu się w psa, Jamesie i strzelaninie świateł, ale świetnie sobie z nimi radziłem, blokowałem je i wyrzucałem poza obręb umysłu, jak najzwyklejszy spam w skrzynce odbiorczej. Poza tym, kto nie miewa czasem głupich myśli, nie? Albo inaczej, kto nie chciałby móc transmutować się w psa, teleportować się albo zatrzymywać autobusów jedną ręką? To nic nadzwyczajnego. Oczywiście o ile nie jest się twardo stąpającą po ziemi, w pełni racjonalną kobietą, taką jak Susan, do której uniwersum nie  mają prawa wstępu żadne niewyjaśnione, niesprawdzone czy nielogiczne zjawiska, a wokół mnie działo się ich zdecydowanie zbyt wiele. Mogłem nieopatrznie zaburzyć harmonie, delikatną równowagę tego świata. Wprowadzi rozchwianie, entropię. Mimo wszystko udawało mi się tam przebić, gdyż bądź co bądź Susan miała do mnie sentyment, a Charlie po prostu mnie lubił.
Gdy po raz pierwszy zjawiłem się w szkole St.George, jako wracający z niebytu pracownik, okazałem się sporą sensacją, tak dla grona nauczycielskiego, jak i dla uczniów, wśród, których w niedługim czasie zaczęły krążyć mniej (częściej) lub bardziej (rzadziej) realistyczne wersje wydarzeń z okresu mojej nieobecności w tej zacnej placówce. Wedle niektórych, wypadłem przez okno i przez cztery lata leżałem w śpiączce, inne opowiadały o moim pobycie w areszcie lub ucieczce z kraju po niesłusznym wyroku, jeszcze inne o kosmitach, bądź porwaniu przez terrorystów. Ja, oczywiście, nie odnosiłem się do nich w żaden sposób, bo i nikt nie pytał mnie o zdanie, miałem za to niezły ubaw z co bardziej niedorzecznych historii. Choćby tej, że otrułem pana Jerkinsa, by zająć jego miejsce. Moje „dziedzictwo” obejmowało głównie klasy ze starszych roczników, więc, nawet z moimi lukami w pamięci, mogłem prowadzić je bez większych trudności.
Pewnego dnia, przypomniałem sobie o grze, w którą zwykłem grywać w dzieciństwie i wydała mi się wymarzonym elementem moich zajęć, niemniej jednak, jej obraz nie był w mojej głowie wystarczająco przejrzysty, a żadna z moich specjalistycznych książek nie wspominała o niej, choćby słowem. W poszukiwaniu wskazówek, przetrząsnąłem chyba z połowę Internetu – bez skutku. Jakby zapadła się pod ziemię. Uznałem, że musiała to być po prostu dziecięca zabawa, której reguł nikt nigdy nie spisał i zadałem sobie sporo trudu, by odtworzyć wszelkie jej zasady, określić budowę boiska i potrzebne do jej rozegrania sprzęty. Po mniej więcej dwóch tygodniach, miałem to wszystko gotowe, na kartkach i w głowie, i byłem przygotowany, by na sali gimnastycznej stworzyć uczniom odpowiednie warunki do rozegrania spotkania. Mimo to, postanowiłem najpierw poprowadzić kilka zajęć związanych ze „standardowymi” sportami, które miały umożliwić im połapanie się w mojej, starej-nowej grze. Tak więc ćwiczyliśmy rzuty, grając w piłkę ręczną, odbijanie piłki pałką i chwytanie jej - przy okazji baseballu, podania między sobą - w trakcie gry w koszykówkę… Koniec końców, gdy uznałem, że moi uczniowie opanowali pewne podstawy, umożliwiające realizację mojego pomysłu, przygotowałem salę do jego realizacji. Na konstrukcji koszy zawiesiłem po trzy plastikowe kręgi, służące normalnie do ćwiczeń gimnastycznych, mające stanowić bramki. Kredą wyrysowałem linię stanowiącą zakres pola obrońcy, do którego ścigający nie mieli mieć wstępu (zaczerpnąłem ten pomysł z piłki ręcznej) i przyniosłem z magazynu potrzebne do gry piłki. Dokładnie cztery. Jedną do siatkówki (miała robić za piłkę służącą do zdobywania bramek), dwie słabo napompowane piłki do ręcznej (służące pałkarzom do przeszkadzania ścigającym), oraz małą kauczukową piłeczkę (którą mieli zdobyć szukający). Byłem świadomy, że moje poczynania nosił wszelkie znamiona prowizorki, ale wydawało mi się, że poszło mi całkiem nieźle. Po bokach pola obrońcy wykreśliłem dwa kręgi, nazwałem je strefą pałkarzy, w których mieli się ustawić miotający tłuczki zawodnicy – tak dla bezpieczeństwa, by nie wpadli na kogoś dzierżąc kije do baseballu w rękach. Największą zagwozdką była dla mnie punktacja, bo za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć ile punktów otrzymywała drużyna łapiąca złoty znicz… znaczy kauczukową piłeczkę. Ostatecznie przyjąłem dziesięć punktów za bramkę i pięćdziesiąt za znicz, podczas gdy czas połowy meczu miał wynosić dziesięć minut. Nie wszystko w pełni zgadzało się z moim wyobrażeniem (lepiej by było gdyby uczniowie potrafili latać!), ale gra zapowiadała się całkiem ciekawie.
Chłopcy przekraczający próg sali, ze zdziwieniem patrzyli na to co przygotowałem. Widziałem ich porozumiewawcze spojrzenia, gdy sprawdzałem listę obecności i tłumaczyłem zasady nowej gry.
-Tak w zasadzie, to co to za gra, proszę pana? – spytał w końcu jeden z chłopców.
-Quidditch, Kumar! Quidditch! – wyjaśniłem z zapałem, ale oni nie wyglądali na przekonanych.
Nie zważając na to, rozlokowałem ich na pozycjach i zarządziłem zmianę ścigających z obrońcami i pałkarzami, kiedy usłyszą trzy gwizdki. (Chciałem żeby wszyscy mogli pełnić każą funkcję.) Tylko szukających pozostawiłem niezmiennych - nie wiedzieć czemu ich zmiana wydawał mi się nonsensowna. Zacząłem grę walką o piłkę, podobnie jak to się robi w koszykówce, a gdy zamieszanie osiągnęło punkt kulminacyjny, rzuciłem kauczukową piłeczkę w sam jego środek. Efekt był całkiem niezły i obaj szukający stracili ją z oczu. Krążyli po sali lekko skonfundowani. Ja też przemieszczałem się w tą i z powrotem, czuwając nad czystością gry i przeszkadzając szukającym, to zasłaniając znicz nogą, gdy któryś się zbliżał, to niepostrzeżenie kopiąc go na drugą stronę sali. „Byłoby znacznie łatwiej” – myślałem sobie – „gdyby ten znicz latał. Samoistnie. A uczniowie za nim. To by była dopiero zabawa.” Miałem ten obraz przed oczami, gdy jakiś obiekt, nadlatujący szybko z lewej strony, mocno uderzył mnie w głowę. Padłem jak długi, widząc przed oczami taniec świecących punkcików. „Tak! O to w tym właśnie chodzi!” – pomyślałem, podrywając się z ziemi. Moi uczniowie wyglądali na dość przestraszonych, jak jeden mąż zastygnięci w pół kroku i skierowani w moją stronę.
- Co się stało, chłopcy? – spytałem zadowolony – Niezła gra, nie?
Ich miny wskazywały, że nie byli do końca przekonani czy mówiłem na serio czy też doznałem wstrząśnienia mózgu, ale zachęciłem ich by kontynuowali, chwaląc ich grę.
- Nic się panu, nie stało? – spytał jeden z nich.
- Skądże! Nie raz oberwałem tłuczkiem, gdy byłem w waszym wieku.
Grali dalej, coraz bardziej zdziwieni.
                                        * ( -> Pink Floyd - Animals (full album))

Przygoda uczniów szkoły St.George z quidditchem nie trwała zbyt długo, z powodu serii kilku zupełnie niegroźnych incydentów, do jakich doszło w trakcie moich zajęć. Pierwszym z nich była utrata zęba, przez Michaela Stonera, trafionego tłuczkiem przez kolegę z klasy, co miało miejsce trzynastego kwietnia, na pierwszych poniedziałkowych zajęciach z wuefu. Drugi wypadek przydarzył się dnia siedemnastego kwietnia, kiedy to Kumar Sigh, szukający drużyny zielonych z piątej B, w pogoni za złotym zniczem, zderzył się z pałkarzem czerwonych, Samem Perkinsem, trafiając go w głowę jego własnym kijem (co zaskutkowało lekkim wstrząśnieniem mózgu), samemu zaś łamiąc dwie kości śródręcza. Na domiar złego, w kolejny poniedziałek, Jennifer Stevens wypuściła z rąk swoją pałkę, trafiając nią w piszczel Susan Di Porte i powodując pośliźnięcie i upadek Eveline Jackson. Po tych wszystkich zdarzeniach, ksiądz McArthur zasugerował mi delikatnie, że moja nowa gra, jakkolwiek „rozwijająca i ciekawa”, jest jednak „najwyraźniej nie w pełni dostosowana do grupy wiekowej, z którą mam do czynienia”, rozumiejąc więc jego aluzję, zaprzestałem ponownych prób jej wdrażania, co uczniowie przyjęli z radością, a ja z rozczarowaniem. Jak to się mówi? Są gusta i guściki…
Tymczasem pogoda w Londynie, choć z końcem kwietnia powinna robić się coraz ładniejsza, przypominała raczej środek jesieni, niż będącą w rozkwicie wiosnę, spowijając miasto w nieprzeniknione kłęby gęstej, lodowatej mgły, jak gdyby ktoś celowo rozpylał ją pośród domów, wprowadzając atmosferę przygnębienia i tajemniczości. Wielu ludzi snuło się po ulicach z pochmurnymi, zafrasowanymi minami, codzienne uprzejmości wymieniano znacznie bardziej ozięble, niby mechanicznie, czasem cicho, prawie szeptem, jakby głośniejszy głos mógł sprowadzić na mówiącego nieszczęście. Jeśli zaś już obracamy się w sferze nieszczęść, w ostatnich tygodniach, a może nawet miesiącach, co raz częściej słyszało się tu i ówdzie o niewyjaśnionych zaginięciach, wypadkach czy zjawiskach atmosferycznych, niespotykanych na co dzień w naszym klimacie. Cztery tornada w przeciągu tygodnia w hrabstwie Sussex? Kilkanaście przypadków wybuchu instalacji gazowej, w tej samej okolicy na przestrzeni, trzech, czterech miesięcy? Wypadki pociągów, zawalone mosty? Jakby wszelkie nieszczęścia skumulowały się nad Wielką Brytanią, jak ogromna, szara chmura, z której raz po raz, w różnych miejscach i o różnym czasie, uderzało kolejne fatum, kolejna plaga.
W sobotę, drugiego maja wybrałem się wraz z Susan i Charliem na popołudniowy spacer po Richmond Park, zatopionym, jak całe miasto, w kłębach mgły. Na początku karmiliśmy kaczki nad jeziorem w jego centralnej części, potem zaś snuliśmy się po zawiłych ścieżkach, próbując spotkać daniele. Poza nami niewiele osób zdecydowało się na podobny spacer, w taką pogodę, i gdy w końcu odnaleźliśmy stado rogaczy, wylegujące się pośród niskich drzew, po drugiej stronie stawu (patrząc od Kingston), w zasięgu wzroku nie mieliśmy nikogo. Przyglądaliśmy się zwierzętom przez kilka minut (Charliemu najbardziej podobał się ten o największym porożu), gdy nagle, całe stado, poderwało się do biegu, by w mgnieniu oka zniknąć w oparach mgły. Gęstniejącej i przeszywająco zimnej. Tak lodowatej, jakby słońce w jednej chwili straciło całe swe ciepło, jakby jego, ledwie widoczne poprzez opary, promienie, stały się źródłem chłodu, przecząc swej naturze.
 Wtedy ich zobaczyłem. Wyłonili się spośród drzew, jakże wyraźni, jak przerażająco kontrastujący z bielą spowijającej ich mgły.
- Uciekajcie! – wrzasnąłem, ale Susan i Charlie stali jak wryci.
Widziałem i czułem ich obecność. Realnie, paraliżująco, do bólu realnie. Oślepił mnie nagły strumień świadomości. Strumień zrozumienia, percepcji. Złapałem się za głowę, bojąc się, że otwarcie na oścież drzwi do moich wspomnień, rozsadzi ją natłokiem informacji. Jezu Chryste! Opadłem na kolana, wciąż ściskając głowę… Słyszałem szelest ich szat, świsty oddechów.
- Co ci jest? Harry?! – spytała wystraszona Susan.
- Mamo, zimno mi! – krzyknął nagle Charlie, a ona objęła go ramieniem.
- Harry? – powtórzyła głucho.
Sam nie wiem jak zdołałem zebrać się w sobie, skoczyłem ku nim i z całej siły ciągnąc za ubrania, poderwałem ich do biegu.
- Stworku! – wrzasnąłem, nie zważając na ich przerażone spojrzenia i złowieszczy szelest za plecami. – STOWORKU!
Huknęło i mały, paskudny skrzat zjawił się tuż za nami.
- Panie… - wyszeptał lękliwie, zamierając w pół ukłonu – Dementorzy!
Kazałem Susan mocno trzymać mnie i Charliego, sam zaś chwyciłem dłoń Stworka, drąc się wprost w jego wielkie ucho:
- Grimuald Place!
Zawirowało, cały świat zatańczył mi przed oczami. Poczułem nagły ucisk ze wszystkich stron i zaraz uderzyliśmy o podłogę ciemnego, zakurzonego pokoju. Charlie złapał się za brzuch i zwymiotował na wielką nogę trolla, robiącą za stojak na parasole. Przedpokój wypełnił przerażający wrzask.
- Zdrajcy! Szlamy! Mugole…!
- Zamknij się! – rozkazałem i zasłoniłem kotary obrazu, z którego wydobywał się ten dźwięk. – Miłe przywitanie, mamo – burknąłem pod nosem, by zaraz zwrócić się do Stworka.
- Panie… - zaczął znowu ten przeklęty zdrajca, ale natychmiast uciszyłem go dłonią.
- Później się z tobą policzę. Masz dziesięć minut, by przynieść mi moją różdżkę. Myślę, że leży gdzieś w Departamencie Tajemnic – powiedziałem to całkiem zwyczajnie, ale Stworek patrzył na mnie wielkimi, przerażonymi oczami, blady jak papier. I wciąż stał w miejscu.
- Rusz się, do cholery! – warknąłem, szturchając go nogą, a on zniknął z kolejnym głośnym kliknięciem.
Odwróciłem się do Susan i Charliego. Kobieta obejmowała swego syna, przeszywając mnie lodowatym, świdrującym wzrokiem.
- Witajcie w Szlachetnym i Starożytnym Domu Blacków – powiedziałem.