Przez kolejne kilka miesięcy
całkiem często spotykałem się z Susan, to zapraszając ją na kawę, to na późny
obiad, rzadko kiedy na kolację, bo przecież wieczorem musiała zajmować się
Charliem. Często odwiedzałem też jej księgarnię, zacząłem bowiem sporo czytać,
zresztą, dawało to idealny pretekst do odwiedzin. Poprzez czytanie, próbowałem
też, w jakiś sposób, spojrzeć na świat jej oczami, wczuć się w jej
postrzeganie, jej sposób rozumienia rzeczywistości. No i wielokrotnie spędzaliśmy
czas we troje, ja, Susan i jej syn, który już dawno porzucił pierwotną
niepewność wobec mnie. Z początku jego matka z niepokojem obserwowała moje
poczynania w jego obecności, a wręcz starała się trzymać mnie z dala, ale
koniec końców przekonała ją obopólna radość, jaką z nich czerpaliśmy. Chyba
rzeczywiście byłem nauczycielem z powołania, bo z dziećmi układało mi się
nadzwyczaj dobrze, choć sam śmiałem się, że to po prostu kwestia mojego
zdziecinnienia.
Pomimo tych wszystkich spotkań, brakowało mi poczucia wyłączności, chwil, w których bylibyśmy tylko my dwoje, tak, jak dawno temu w meksykańskiej knajpie. Frustrowało mnie jej nieustanne spoglądanie na telefon, przerywanie rozmowy, by zadzwonić do Charliego z pytaniem, czy poradził sobie z czymś oczywistym i nerwowość, gdy tylko temat rozmowy skierował się na niego. Jakbym mógł zmienić się w wilkołaka jak Lunatyk i go pożreć, czy nie wiem… A propos Lunatyka-wilkołaka, to było to jedno z fałszywych wspomnień, które czasem mnie nawiedzały, jednak nauczono mnie, jak sobie z nimi radzić. I nie przejmować się podobnymi bzdurami. Wilkołaki! Co za idiotyzm…
Pomimo tych wszystkich spotkań, brakowało mi poczucia wyłączności, chwil, w których bylibyśmy tylko my dwoje, tak, jak dawno temu w meksykańskiej knajpie. Frustrowało mnie jej nieustanne spoglądanie na telefon, przerywanie rozmowy, by zadzwonić do Charliego z pytaniem, czy poradził sobie z czymś oczywistym i nerwowość, gdy tylko temat rozmowy skierował się na niego. Jakbym mógł zmienić się w wilkołaka jak Lunatyk i go pożreć, czy nie wiem… A propos Lunatyka-wilkołaka, to było to jedno z fałszywych wspomnień, które czasem mnie nawiedzały, jednak nauczono mnie, jak sobie z nimi radzić. I nie przejmować się podobnymi bzdurami. Wilkołaki! Co za idiotyzm…
Gruntownie przemyślałem propozycje
księdza McArthura i zgłosiłem się do niego w połowie listopada, dając mu do
zrozumienia, że perspektywa powrotu do starej pracy jest dla mnie interesująca
i zdaję się nie wykraczać poza moje możliwości. Dyrektor przyjął to z
zadowoleniem, zostałem jednak skierowany na szereg badań psychologicznych,
mających obiektywnie ocenić mój stan. Ich wynik okazał się zadowalający, więc w
czasie Świąt Bożego Narodzenia mogłem pochwalić się swoimi planami Ralphowi,
Jenny i Susan. Na tej ostatniej zdało się to zrobić największe wrażenie, jakby
do tej pory powątpiewała w moje zdrowie psychiczne, o co w zasadzie nie miałem
do niej żalu, bo to przecież ona miała niewątpliwą nieprzyjemność,
skontaktowania się ze mną, gdy byłem w najgorszym stanie. I, nie ukrywając
niczego, była nieco przewrażliwiona na punkcie potencjalnych zagrożeń dla jej
syna, których spektrum rozciągało się od „tłustych i niezdrowych chrupek”,
przez „wspinanie się na wysokie drzewa, z których łatwo spaść” aż po
niestabilnego psychicznie, zjawiającego się w ich życiu znikąd faceta, który
nawet w nazwisku ma coś o włóczeniu się. Tego ostatniego, oczywiście, nigdy nie
mówiła otwarcie i, jak sądzę, sama nie była pewna co o tym myśleć. Podobnie
zresztą jak ja – z jednej strony rozumiejąc jej ostrożność, z drugiej zaś,
będąc świadomym, że nie jestem stukniętym psychopatą, a wszystko co mi się
przytrafiło miało swe źródło w przeklętej utracie pamięci. Z tym, że to działo
się pół roku temu i od tego czasu zachowywałem się zupełnie normalnie, więcej,
myślałem i odczuwałem normalnie, no, może czasem miewałem głupie myśli o
przemienianiu się w psa, Jamesie i strzelaninie świateł, ale świetnie sobie z
nimi radziłem, blokowałem je i wyrzucałem poza obręb umysłu, jak najzwyklejszy
spam w skrzynce odbiorczej. Poza tym, kto nie miewa czasem głupich myśli, nie?
Albo inaczej, kto nie chciałby móc transmutować się w psa, teleportować się albo
zatrzymywać autobusów jedną ręką? To nic nadzwyczajnego. Oczywiście o ile nie
jest się twardo stąpającą po ziemi, w pełni racjonalną kobietą, taką jak Susan,
do której uniwersum nie mają prawa
wstępu żadne niewyjaśnione, niesprawdzone czy nielogiczne zjawiska, a wokół
mnie działo się ich zdecydowanie zbyt wiele. Mogłem nieopatrznie zaburzyć
harmonie, delikatną równowagę tego świata. Wprowadzi rozchwianie, entropię.
Mimo wszystko udawało mi się tam przebić, gdyż bądź co bądź Susan miała do mnie
sentyment, a Charlie po prostu mnie lubił.
Gdy po raz pierwszy zjawiłem się w
szkole St.George, jako wracający z niebytu pracownik, okazałem się sporą
sensacją, tak dla grona nauczycielskiego, jak i dla uczniów, wśród, których w
niedługim czasie zaczęły krążyć mniej (częściej) lub bardziej (rzadziej)
realistyczne wersje wydarzeń z okresu mojej nieobecności w tej zacnej placówce.
Wedle niektórych, wypadłem przez okno i przez cztery lata leżałem w śpiączce,
inne opowiadały o moim pobycie w areszcie lub ucieczce z kraju po niesłusznym
wyroku, jeszcze inne o kosmitach, bądź porwaniu przez terrorystów. Ja,
oczywiście, nie odnosiłem się do nich w żaden sposób, bo i nikt nie pytał mnie
o zdanie, miałem za to niezły ubaw z co bardziej niedorzecznych historii.
Choćby tej, że otrułem pana Jerkinsa, by zająć jego miejsce. Moje „dziedzictwo”
obejmowało głównie klasy ze starszych roczników, więc, nawet z moimi lukami w
pamięci, mogłem prowadzić je bez większych trudności.
Pewnego dnia, przypomniałem sobie o
grze, w którą zwykłem grywać w dzieciństwie i wydała mi się wymarzonym
elementem moich zajęć, niemniej jednak, jej obraz nie był w mojej głowie
wystarczająco przejrzysty, a żadna z moich specjalistycznych książek nie
wspominała o niej, choćby słowem. W poszukiwaniu wskazówek, przetrząsnąłem chyba
z połowę Internetu – bez skutku. Jakby zapadła się pod ziemię. Uznałem, że
musiała to być po prostu dziecięca zabawa, której reguł nikt nigdy nie spisał i
zadałem sobie sporo trudu, by odtworzyć wszelkie jej zasady, określić budowę
boiska i potrzebne do jej rozegrania sprzęty. Po mniej więcej dwóch tygodniach,
miałem to wszystko gotowe, na kartkach i w głowie, i byłem przygotowany, by na
sali gimnastycznej stworzyć uczniom odpowiednie warunki do rozegrania spotkania.
Mimo to, postanowiłem najpierw poprowadzić kilka zajęć związanych ze
„standardowymi” sportami, które miały umożliwić im połapanie się w mojej,
starej-nowej grze. Tak więc ćwiczyliśmy rzuty, grając w piłkę ręczną, odbijanie
piłki pałką i chwytanie jej - przy okazji baseballu, podania między sobą - w
trakcie gry w koszykówkę… Koniec końców, gdy uznałem, że moi uczniowie
opanowali pewne podstawy, umożliwiające realizację mojego pomysłu,
przygotowałem salę do jego realizacji. Na konstrukcji koszy zawiesiłem po trzy
plastikowe kręgi, służące normalnie do ćwiczeń gimnastycznych, mające stanowić
bramki. Kredą wyrysowałem linię stanowiącą zakres pola obrońcy, do którego
ścigający nie mieli mieć wstępu (zaczerpnąłem ten pomysł z piłki ręcznej) i
przyniosłem z magazynu potrzebne do gry piłki. Dokładnie cztery. Jedną do
siatkówki (miała robić za piłkę służącą do zdobywania bramek), dwie słabo
napompowane piłki do ręcznej (służące pałkarzom do przeszkadzania ścigającym),
oraz małą kauczukową piłeczkę (którą mieli zdobyć szukający). Byłem świadomy,
że moje poczynania nosił wszelkie znamiona prowizorki, ale wydawało mi się, że
poszło mi całkiem nieźle. Po bokach pola obrońcy wykreśliłem dwa kręgi,
nazwałem je strefą pałkarzy, w których mieli się ustawić miotający tłuczki
zawodnicy – tak dla bezpieczeństwa, by nie wpadli na kogoś dzierżąc kije do
baseballu w rękach. Największą zagwozdką była dla mnie punktacja, bo za żadne
skarby nie mogłem sobie przypomnieć ile punktów otrzymywała drużyna łapiąca
złoty znicz… znaczy kauczukową piłeczkę. Ostatecznie przyjąłem dziesięć punktów
za bramkę i pięćdziesiąt za znicz, podczas gdy czas połowy meczu miał wynosić
dziesięć minut. Nie wszystko w pełni zgadzało się z moim wyobrażeniem (lepiej
by było gdyby uczniowie potrafili latać!), ale gra zapowiadała się całkiem ciekawie.
Chłopcy przekraczający próg sali,
ze zdziwieniem patrzyli na to co przygotowałem. Widziałem ich porozumiewawcze
spojrzenia, gdy sprawdzałem listę obecności i tłumaczyłem zasady nowej gry.
-Tak w zasadzie, to co to za gra,
proszę pana? – spytał w końcu jeden z chłopców.
-Quidditch, Kumar! Quidditch! –
wyjaśniłem z zapałem, ale oni nie wyglądali na przekonanych.
Nie zważając na to, rozlokowałem
ich na pozycjach i zarządziłem zmianę ścigających z obrońcami i pałkarzami,
kiedy usłyszą trzy gwizdki. (Chciałem żeby wszyscy mogli pełnić każą funkcję.)
Tylko szukających pozostawiłem niezmiennych - nie wiedzieć czemu ich zmiana
wydawał mi się nonsensowna. Zacząłem grę walką o piłkę, podobnie jak to się
robi w koszykówce, a gdy zamieszanie osiągnęło punkt kulminacyjny, rzuciłem
kauczukową piłeczkę w sam jego środek. Efekt był całkiem niezły i obaj
szukający stracili ją z oczu. Krążyli po sali lekko skonfundowani. Ja też
przemieszczałem się w tą i z powrotem, czuwając nad czystością gry i
przeszkadzając szukającym, to zasłaniając znicz nogą, gdy któryś się zbliżał,
to niepostrzeżenie kopiąc go na drugą stronę sali. „Byłoby znacznie łatwiej” –
myślałem sobie – „gdyby ten znicz latał. Samoistnie. A uczniowie za nim. To by
była dopiero zabawa.” Miałem ten obraz przed oczami, gdy jakiś obiekt,
nadlatujący szybko z lewej strony, mocno uderzył mnie w głowę. Padłem jak
długi, widząc przed oczami taniec świecących punkcików. „Tak! O to w tym
właśnie chodzi!” – pomyślałem, podrywając się z ziemi. Moi uczniowie wyglądali
na dość przestraszonych, jak jeden mąż zastygnięci w pół kroku i skierowani w
moją stronę.
- Co się stało, chłopcy? – spytałem
zadowolony – Niezła gra, nie?
Ich miny wskazywały, że nie byli do
końca przekonani czy mówiłem na serio czy też doznałem wstrząśnienia mózgu, ale
zachęciłem ich by kontynuowali, chwaląc ich grę.
- Nic się panu, nie stało? – spytał
jeden z nich.
- Skądże! Nie raz oberwałem
tłuczkiem, gdy byłem w waszym wieku.
Grali dalej, coraz bardziej
zdziwieni.
* ( -> Pink Floyd - Animals (full album))
Przygoda uczniów szkoły St.George z
quidditchem nie trwała zbyt długo, z powodu serii kilku zupełnie niegroźnych
incydentów, do jakich doszło w trakcie moich zajęć. Pierwszym z nich była
utrata zęba, przez Michaela Stonera, trafionego tłuczkiem przez kolegę z klasy,
co miało miejsce trzynastego kwietnia, na pierwszych poniedziałkowych zajęciach
z wuefu. Drugi wypadek przydarzył się dnia siedemnastego kwietnia, kiedy to
Kumar Sigh, szukający drużyny zielonych z piątej B, w pogoni za złotym zniczem,
zderzył się z pałkarzem czerwonych, Samem Perkinsem, trafiając go w głowę jego
własnym kijem (co zaskutkowało lekkim wstrząśnieniem mózgu), samemu zaś łamiąc
dwie kości śródręcza. Na domiar złego, w kolejny poniedziałek, Jennifer Stevens
wypuściła z rąk swoją pałkę, trafiając nią w piszczel Susan Di Porte i
powodując pośliźnięcie i upadek Eveline Jackson. Po tych wszystkich
zdarzeniach, ksiądz McArthur zasugerował mi delikatnie, że moja nowa gra,
jakkolwiek „rozwijająca i ciekawa”, jest jednak „najwyraźniej nie w pełni
dostosowana do grupy wiekowej, z którą mam do czynienia”, rozumiejąc więc jego
aluzję, zaprzestałem ponownych prób jej wdrażania, co uczniowie przyjęli z
radością, a ja z rozczarowaniem. Jak to się mówi? Są gusta i guściki…
Tymczasem pogoda w Londynie, choć z
końcem kwietnia powinna robić się coraz ładniejsza, przypominała raczej środek
jesieni, niż będącą w rozkwicie wiosnę, spowijając miasto w nieprzeniknione
kłęby gęstej, lodowatej mgły, jak gdyby ktoś celowo rozpylał ją pośród domów,
wprowadzając atmosferę przygnębienia i tajemniczości. Wielu ludzi snuło się po ulicach
z pochmurnymi, zafrasowanymi minami, codzienne uprzejmości wymieniano znacznie
bardziej ozięble, niby mechanicznie, czasem cicho, prawie szeptem, jakby
głośniejszy głos mógł sprowadzić na mówiącego nieszczęście. Jeśli zaś już
obracamy się w sferze nieszczęść, w ostatnich tygodniach, a może nawet
miesiącach, co raz częściej słyszało się tu i ówdzie o niewyjaśnionych
zaginięciach, wypadkach czy zjawiskach atmosferycznych, niespotykanych na co
dzień w naszym klimacie. Cztery tornada w przeciągu tygodnia w hrabstwie Sussex?
Kilkanaście przypadków wybuchu instalacji gazowej, w tej samej okolicy na
przestrzeni, trzech, czterech miesięcy? Wypadki pociągów, zawalone mosty? Jakby
wszelkie nieszczęścia skumulowały się nad Wielką Brytanią, jak ogromna, szara
chmura, z której raz po raz, w różnych miejscach i o różnym czasie, uderzało
kolejne fatum, kolejna plaga.
W sobotę, drugiego maja wybrałem
się wraz z Susan i Charliem na popołudniowy spacer po Richmond Park,
zatopionym, jak całe miasto, w kłębach mgły. Na początku karmiliśmy kaczki nad
jeziorem w jego centralnej części, potem zaś snuliśmy się po zawiłych
ścieżkach, próbując spotkać daniele. Poza nami niewiele osób zdecydowało się na
podobny spacer, w taką pogodę, i gdy w końcu odnaleźliśmy stado rogaczy,
wylegujące się pośród niskich drzew, po drugiej stronie stawu (patrząc od
Kingston), w zasięgu wzroku nie mieliśmy nikogo. Przyglądaliśmy się zwierzętom
przez kilka minut (Charliemu najbardziej podobał się ten o największym porożu),
gdy nagle, całe stado, poderwało się do biegu, by w mgnieniu oka zniknąć w
oparach mgły. Gęstniejącej i przeszywająco zimnej. Tak lodowatej, jakby słońce
w jednej chwili straciło całe swe ciepło, jakby jego, ledwie widoczne poprzez
opary, promienie, stały się źródłem chłodu, przecząc swej naturze.
Wtedy ich zobaczyłem. Wyłonili się spośród
drzew, jakże wyraźni, jak przerażająco kontrastujący z bielą spowijającej ich
mgły.
- Uciekajcie! – wrzasnąłem, ale
Susan i Charlie stali jak wryci.
Widziałem i czułem ich obecność.
Realnie, paraliżująco, do bólu realnie. Oślepił mnie nagły strumień
świadomości. Strumień zrozumienia, percepcji. Złapałem się za głowę, bojąc się,
że otwarcie na oścież drzwi do moich wspomnień, rozsadzi ją natłokiem
informacji. Jezu Chryste! Opadłem na kolana, wciąż ściskając głowę… Słyszałem
szelest ich szat, świsty oddechów.
- Co ci jest? Harry?! – spytała
wystraszona Susan.
- Mamo, zimno mi! – krzyknął nagle
Charlie, a ona objęła go ramieniem.
- Harry? – powtórzyła głucho.
Sam nie wiem jak zdołałem zebrać
się w sobie, skoczyłem ku nim i z całej siły ciągnąc za ubrania, poderwałem ich
do biegu.
- Stworku! – wrzasnąłem, nie
zważając na ich przerażone spojrzenia i złowieszczy szelest za plecami. –
STOWORKU!
Huknęło i mały, paskudny skrzat
zjawił się tuż za nami.
- Panie… - wyszeptał lękliwie,
zamierając w pół ukłonu – Dementorzy!
Kazałem Susan mocno trzymać mnie i
Charliego, sam zaś chwyciłem dłoń Stworka, drąc się wprost w jego wielkie ucho:
- Grimuald Place!
Zawirowało, cały świat zatańczył mi
przed oczami. Poczułem nagły ucisk ze wszystkich stron i zaraz uderzyliśmy o
podłogę ciemnego, zakurzonego pokoju. Charlie złapał się za brzuch i
zwymiotował na wielką nogę trolla, robiącą za stojak na parasole. Przedpokój
wypełnił przerażający wrzask.
- Zdrajcy! Szlamy! Mugole…!
- Zamknij się! – rozkazałem i
zasłoniłem kotary obrazu, z którego wydobywał się ten dźwięk. – Miłe
przywitanie, mamo – burknąłem pod nosem, by zaraz zwrócić się do Stworka.
- Panie… - zaczął znowu ten
przeklęty zdrajca, ale natychmiast uciszyłem go dłonią.
- Później się z tobą policzę. Masz
dziesięć minut, by przynieść mi moją różdżkę. Myślę, że leży gdzieś w
Departamencie Tajemnic – powiedziałem to całkiem zwyczajnie, ale Stworek
patrzył na mnie wielkimi, przerażonymi oczami, blady jak papier. I wciąż stał w
miejscu.
- Rusz się, do cholery! –
warknąłem, szturchając go nogą, a on zniknął z kolejnym głośnym kliknięciem.
Odwróciłem się do Susan i
Charliego. Kobieta obejmowała swego syna, przeszywając mnie lodowatym,
świdrującym wzrokiem.
- Witajcie w Szlachetnym i
Starożytnym Domu Blacków – powiedziałem.