poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Rozdział 10. (P.1.Ian Anderson - Divinities, P.2. Pink Floyd - Animals (full album))




Przez kolejne kilka miesięcy całkiem często spotykałem się z Susan, to zapraszając ją na kawę, to na późny obiad, rzadko kiedy na kolację, bo przecież wieczorem musiała zajmować się Charliem. Często odwiedzałem też jej księgarnię, zacząłem bowiem sporo czytać, zresztą, dawało to idealny pretekst do odwiedzin. Poprzez czytanie, próbowałem też, w jakiś sposób, spojrzeć na świat jej oczami, wczuć się w jej postrzeganie, jej sposób rozumienia rzeczywistości. No i wielokrotnie spędzaliśmy czas we troje, ja, Susan i jej syn, który już dawno porzucił pierwotną niepewność wobec mnie. Z początku jego matka z niepokojem obserwowała moje poczynania w jego obecności, a wręcz starała się trzymać mnie z dala, ale koniec końców przekonała ją obopólna radość, jaką z nich czerpaliśmy. Chyba rzeczywiście byłem nauczycielem z powołania, bo z dziećmi układało mi się nadzwyczaj dobrze, choć sam śmiałem się, że to po prostu kwestia mojego zdziecinnienia.
Pomimo tych wszystkich spotkań, brakowało mi poczucia wyłączności, chwil, w których bylibyśmy tylko my dwoje, tak, jak dawno temu w meksykańskiej knajpie. Frustrowało mnie jej nieustanne spoglądanie na telefon, przerywanie rozmowy, by zadzwonić do Charliego z pytaniem, czy poradził sobie z czymś oczywistym i nerwowość, gdy tylko temat rozmowy skierował się na niego. Jakbym mógł zmienić się w wilkołaka jak Lunatyk i go pożreć, czy nie wiem… A propos Lunatyka-wilkołaka, to było to jedno z fałszywych wspomnień, które czasem mnie nawiedzały, jednak nauczono mnie, jak sobie z nimi radzić. I nie przejmować się podobnymi bzdurami. Wilkołaki! Co za idiotyzm…
Gruntownie przemyślałem propozycje księdza McArthura i zgłosiłem się do niego w połowie listopada, dając mu do zrozumienia, że perspektywa powrotu do starej pracy jest dla mnie interesująca i zdaję się nie wykraczać poza moje możliwości. Dyrektor przyjął to z zadowoleniem, zostałem jednak skierowany na szereg badań psychologicznych, mających obiektywnie ocenić mój stan. Ich wynik okazał się zadowalający, więc w czasie Świąt Bożego Narodzenia mogłem pochwalić się swoimi planami Ralphowi, Jenny i Susan. Na tej ostatniej zdało się to zrobić największe wrażenie, jakby do tej pory powątpiewała w moje zdrowie psychiczne, o co w zasadzie nie miałem do niej żalu, bo to przecież ona miała niewątpliwą nieprzyjemność, skontaktowania się ze mną, gdy byłem w najgorszym stanie. I, nie ukrywając niczego, była nieco przewrażliwiona na punkcie potencjalnych zagrożeń dla jej syna, których spektrum rozciągało się od „tłustych i niezdrowych chrupek”, przez „wspinanie się na wysokie drzewa, z których łatwo spaść” aż po niestabilnego psychicznie, zjawiającego się w ich życiu znikąd faceta, który nawet w nazwisku ma coś o włóczeniu się. Tego ostatniego, oczywiście, nigdy nie mówiła otwarcie i, jak sądzę, sama nie była pewna co o tym myśleć. Podobnie zresztą jak ja – z jednej strony rozumiejąc jej ostrożność, z drugiej zaś, będąc świadomym, że nie jestem stukniętym psychopatą, a wszystko co mi się przytrafiło miało swe źródło w przeklętej utracie pamięci. Z tym, że to działo się pół roku temu i od tego czasu zachowywałem się zupełnie normalnie, więcej, myślałem i odczuwałem normalnie, no, może czasem miewałem głupie myśli o przemienianiu się w psa, Jamesie i strzelaninie świateł, ale świetnie sobie z nimi radziłem, blokowałem je i wyrzucałem poza obręb umysłu, jak najzwyklejszy spam w skrzynce odbiorczej. Poza tym, kto nie miewa czasem głupich myśli, nie? Albo inaczej, kto nie chciałby móc transmutować się w psa, teleportować się albo zatrzymywać autobusów jedną ręką? To nic nadzwyczajnego. Oczywiście o ile nie jest się twardo stąpającą po ziemi, w pełni racjonalną kobietą, taką jak Susan, do której uniwersum nie  mają prawa wstępu żadne niewyjaśnione, niesprawdzone czy nielogiczne zjawiska, a wokół mnie działo się ich zdecydowanie zbyt wiele. Mogłem nieopatrznie zaburzyć harmonie, delikatną równowagę tego świata. Wprowadzi rozchwianie, entropię. Mimo wszystko udawało mi się tam przebić, gdyż bądź co bądź Susan miała do mnie sentyment, a Charlie po prostu mnie lubił.
Gdy po raz pierwszy zjawiłem się w szkole St.George, jako wracający z niebytu pracownik, okazałem się sporą sensacją, tak dla grona nauczycielskiego, jak i dla uczniów, wśród, których w niedługim czasie zaczęły krążyć mniej (częściej) lub bardziej (rzadziej) realistyczne wersje wydarzeń z okresu mojej nieobecności w tej zacnej placówce. Wedle niektórych, wypadłem przez okno i przez cztery lata leżałem w śpiączce, inne opowiadały o moim pobycie w areszcie lub ucieczce z kraju po niesłusznym wyroku, jeszcze inne o kosmitach, bądź porwaniu przez terrorystów. Ja, oczywiście, nie odnosiłem się do nich w żaden sposób, bo i nikt nie pytał mnie o zdanie, miałem za to niezły ubaw z co bardziej niedorzecznych historii. Choćby tej, że otrułem pana Jerkinsa, by zająć jego miejsce. Moje „dziedzictwo” obejmowało głównie klasy ze starszych roczników, więc, nawet z moimi lukami w pamięci, mogłem prowadzić je bez większych trudności.
Pewnego dnia, przypomniałem sobie o grze, w którą zwykłem grywać w dzieciństwie i wydała mi się wymarzonym elementem moich zajęć, niemniej jednak, jej obraz nie był w mojej głowie wystarczająco przejrzysty, a żadna z moich specjalistycznych książek nie wspominała o niej, choćby słowem. W poszukiwaniu wskazówek, przetrząsnąłem chyba z połowę Internetu – bez skutku. Jakby zapadła się pod ziemię. Uznałem, że musiała to być po prostu dziecięca zabawa, której reguł nikt nigdy nie spisał i zadałem sobie sporo trudu, by odtworzyć wszelkie jej zasady, określić budowę boiska i potrzebne do jej rozegrania sprzęty. Po mniej więcej dwóch tygodniach, miałem to wszystko gotowe, na kartkach i w głowie, i byłem przygotowany, by na sali gimnastycznej stworzyć uczniom odpowiednie warunki do rozegrania spotkania. Mimo to, postanowiłem najpierw poprowadzić kilka zajęć związanych ze „standardowymi” sportami, które miały umożliwić im połapanie się w mojej, starej-nowej grze. Tak więc ćwiczyliśmy rzuty, grając w piłkę ręczną, odbijanie piłki pałką i chwytanie jej - przy okazji baseballu, podania między sobą - w trakcie gry w koszykówkę… Koniec końców, gdy uznałem, że moi uczniowie opanowali pewne podstawy, umożliwiające realizację mojego pomysłu, przygotowałem salę do jego realizacji. Na konstrukcji koszy zawiesiłem po trzy plastikowe kręgi, służące normalnie do ćwiczeń gimnastycznych, mające stanowić bramki. Kredą wyrysowałem linię stanowiącą zakres pola obrońcy, do którego ścigający nie mieli mieć wstępu (zaczerpnąłem ten pomysł z piłki ręcznej) i przyniosłem z magazynu potrzebne do gry piłki. Dokładnie cztery. Jedną do siatkówki (miała robić za piłkę służącą do zdobywania bramek), dwie słabo napompowane piłki do ręcznej (służące pałkarzom do przeszkadzania ścigającym), oraz małą kauczukową piłeczkę (którą mieli zdobyć szukający). Byłem świadomy, że moje poczynania nosił wszelkie znamiona prowizorki, ale wydawało mi się, że poszło mi całkiem nieźle. Po bokach pola obrońcy wykreśliłem dwa kręgi, nazwałem je strefą pałkarzy, w których mieli się ustawić miotający tłuczki zawodnicy – tak dla bezpieczeństwa, by nie wpadli na kogoś dzierżąc kije do baseballu w rękach. Największą zagwozdką była dla mnie punktacja, bo za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć ile punktów otrzymywała drużyna łapiąca złoty znicz… znaczy kauczukową piłeczkę. Ostatecznie przyjąłem dziesięć punktów za bramkę i pięćdziesiąt za znicz, podczas gdy czas połowy meczu miał wynosić dziesięć minut. Nie wszystko w pełni zgadzało się z moim wyobrażeniem (lepiej by było gdyby uczniowie potrafili latać!), ale gra zapowiadała się całkiem ciekawie.
Chłopcy przekraczający próg sali, ze zdziwieniem patrzyli na to co przygotowałem. Widziałem ich porozumiewawcze spojrzenia, gdy sprawdzałem listę obecności i tłumaczyłem zasady nowej gry.
-Tak w zasadzie, to co to za gra, proszę pana? – spytał w końcu jeden z chłopców.
-Quidditch, Kumar! Quidditch! – wyjaśniłem z zapałem, ale oni nie wyglądali na przekonanych.
Nie zważając na to, rozlokowałem ich na pozycjach i zarządziłem zmianę ścigających z obrońcami i pałkarzami, kiedy usłyszą trzy gwizdki. (Chciałem żeby wszyscy mogli pełnić każą funkcję.) Tylko szukających pozostawiłem niezmiennych - nie wiedzieć czemu ich zmiana wydawał mi się nonsensowna. Zacząłem grę walką o piłkę, podobnie jak to się robi w koszykówce, a gdy zamieszanie osiągnęło punkt kulminacyjny, rzuciłem kauczukową piłeczkę w sam jego środek. Efekt był całkiem niezły i obaj szukający stracili ją z oczu. Krążyli po sali lekko skonfundowani. Ja też przemieszczałem się w tą i z powrotem, czuwając nad czystością gry i przeszkadzając szukającym, to zasłaniając znicz nogą, gdy któryś się zbliżał, to niepostrzeżenie kopiąc go na drugą stronę sali. „Byłoby znacznie łatwiej” – myślałem sobie – „gdyby ten znicz latał. Samoistnie. A uczniowie za nim. To by była dopiero zabawa.” Miałem ten obraz przed oczami, gdy jakiś obiekt, nadlatujący szybko z lewej strony, mocno uderzył mnie w głowę. Padłem jak długi, widząc przed oczami taniec świecących punkcików. „Tak! O to w tym właśnie chodzi!” – pomyślałem, podrywając się z ziemi. Moi uczniowie wyglądali na dość przestraszonych, jak jeden mąż zastygnięci w pół kroku i skierowani w moją stronę.
- Co się stało, chłopcy? – spytałem zadowolony – Niezła gra, nie?
Ich miny wskazywały, że nie byli do końca przekonani czy mówiłem na serio czy też doznałem wstrząśnienia mózgu, ale zachęciłem ich by kontynuowali, chwaląc ich grę.
- Nic się panu, nie stało? – spytał jeden z nich.
- Skądże! Nie raz oberwałem tłuczkiem, gdy byłem w waszym wieku.
Grali dalej, coraz bardziej zdziwieni.
                                        * ( -> Pink Floyd - Animals (full album))

Przygoda uczniów szkoły St.George z quidditchem nie trwała zbyt długo, z powodu serii kilku zupełnie niegroźnych incydentów, do jakich doszło w trakcie moich zajęć. Pierwszym z nich była utrata zęba, przez Michaela Stonera, trafionego tłuczkiem przez kolegę z klasy, co miało miejsce trzynastego kwietnia, na pierwszych poniedziałkowych zajęciach z wuefu. Drugi wypadek przydarzył się dnia siedemnastego kwietnia, kiedy to Kumar Sigh, szukający drużyny zielonych z piątej B, w pogoni za złotym zniczem, zderzył się z pałkarzem czerwonych, Samem Perkinsem, trafiając go w głowę jego własnym kijem (co zaskutkowało lekkim wstrząśnieniem mózgu), samemu zaś łamiąc dwie kości śródręcza. Na domiar złego, w kolejny poniedziałek, Jennifer Stevens wypuściła z rąk swoją pałkę, trafiając nią w piszczel Susan Di Porte i powodując pośliźnięcie i upadek Eveline Jackson. Po tych wszystkich zdarzeniach, ksiądz McArthur zasugerował mi delikatnie, że moja nowa gra, jakkolwiek „rozwijająca i ciekawa”, jest jednak „najwyraźniej nie w pełni dostosowana do grupy wiekowej, z którą mam do czynienia”, rozumiejąc więc jego aluzję, zaprzestałem ponownych prób jej wdrażania, co uczniowie przyjęli z radością, a ja z rozczarowaniem. Jak to się mówi? Są gusta i guściki…
Tymczasem pogoda w Londynie, choć z końcem kwietnia powinna robić się coraz ładniejsza, przypominała raczej środek jesieni, niż będącą w rozkwicie wiosnę, spowijając miasto w nieprzeniknione kłęby gęstej, lodowatej mgły, jak gdyby ktoś celowo rozpylał ją pośród domów, wprowadzając atmosferę przygnębienia i tajemniczości. Wielu ludzi snuło się po ulicach z pochmurnymi, zafrasowanymi minami, codzienne uprzejmości wymieniano znacznie bardziej ozięble, niby mechanicznie, czasem cicho, prawie szeptem, jakby głośniejszy głos mógł sprowadzić na mówiącego nieszczęście. Jeśli zaś już obracamy się w sferze nieszczęść, w ostatnich tygodniach, a może nawet miesiącach, co raz częściej słyszało się tu i ówdzie o niewyjaśnionych zaginięciach, wypadkach czy zjawiskach atmosferycznych, niespotykanych na co dzień w naszym klimacie. Cztery tornada w przeciągu tygodnia w hrabstwie Sussex? Kilkanaście przypadków wybuchu instalacji gazowej, w tej samej okolicy na przestrzeni, trzech, czterech miesięcy? Wypadki pociągów, zawalone mosty? Jakby wszelkie nieszczęścia skumulowały się nad Wielką Brytanią, jak ogromna, szara chmura, z której raz po raz, w różnych miejscach i o różnym czasie, uderzało kolejne fatum, kolejna plaga.
W sobotę, drugiego maja wybrałem się wraz z Susan i Charliem na popołudniowy spacer po Richmond Park, zatopionym, jak całe miasto, w kłębach mgły. Na początku karmiliśmy kaczki nad jeziorem w jego centralnej części, potem zaś snuliśmy się po zawiłych ścieżkach, próbując spotkać daniele. Poza nami niewiele osób zdecydowało się na podobny spacer, w taką pogodę, i gdy w końcu odnaleźliśmy stado rogaczy, wylegujące się pośród niskich drzew, po drugiej stronie stawu (patrząc od Kingston), w zasięgu wzroku nie mieliśmy nikogo. Przyglądaliśmy się zwierzętom przez kilka minut (Charliemu najbardziej podobał się ten o największym porożu), gdy nagle, całe stado, poderwało się do biegu, by w mgnieniu oka zniknąć w oparach mgły. Gęstniejącej i przeszywająco zimnej. Tak lodowatej, jakby słońce w jednej chwili straciło całe swe ciepło, jakby jego, ledwie widoczne poprzez opary, promienie, stały się źródłem chłodu, przecząc swej naturze.
 Wtedy ich zobaczyłem. Wyłonili się spośród drzew, jakże wyraźni, jak przerażająco kontrastujący z bielą spowijającej ich mgły.
- Uciekajcie! – wrzasnąłem, ale Susan i Charlie stali jak wryci.
Widziałem i czułem ich obecność. Realnie, paraliżująco, do bólu realnie. Oślepił mnie nagły strumień świadomości. Strumień zrozumienia, percepcji. Złapałem się za głowę, bojąc się, że otwarcie na oścież drzwi do moich wspomnień, rozsadzi ją natłokiem informacji. Jezu Chryste! Opadłem na kolana, wciąż ściskając głowę… Słyszałem szelest ich szat, świsty oddechów.
- Co ci jest? Harry?! – spytała wystraszona Susan.
- Mamo, zimno mi! – krzyknął nagle Charlie, a ona objęła go ramieniem.
- Harry? – powtórzyła głucho.
Sam nie wiem jak zdołałem zebrać się w sobie, skoczyłem ku nim i z całej siły ciągnąc za ubrania, poderwałem ich do biegu.
- Stworku! – wrzasnąłem, nie zważając na ich przerażone spojrzenia i złowieszczy szelest za plecami. – STOWORKU!
Huknęło i mały, paskudny skrzat zjawił się tuż za nami.
- Panie… - wyszeptał lękliwie, zamierając w pół ukłonu – Dementorzy!
Kazałem Susan mocno trzymać mnie i Charliego, sam zaś chwyciłem dłoń Stworka, drąc się wprost w jego wielkie ucho:
- Grimuald Place!
Zawirowało, cały świat zatańczył mi przed oczami. Poczułem nagły ucisk ze wszystkich stron i zaraz uderzyliśmy o podłogę ciemnego, zakurzonego pokoju. Charlie złapał się za brzuch i zwymiotował na wielką nogę trolla, robiącą za stojak na parasole. Przedpokój wypełnił przerażający wrzask.
- Zdrajcy! Szlamy! Mugole…!
- Zamknij się! – rozkazałem i zasłoniłem kotary obrazu, z którego wydobywał się ten dźwięk. – Miłe przywitanie, mamo – burknąłem pod nosem, by zaraz zwrócić się do Stworka.
- Panie… - zaczął znowu ten przeklęty zdrajca, ale natychmiast uciszyłem go dłonią.
- Później się z tobą policzę. Masz dziesięć minut, by przynieść mi moją różdżkę. Myślę, że leży gdzieś w Departamencie Tajemnic – powiedziałem to całkiem zwyczajnie, ale Stworek patrzył na mnie wielkimi, przerażonymi oczami, blady jak papier. I wciąż stał w miejscu.
- Rusz się, do cholery! – warknąłem, szturchając go nogą, a on zniknął z kolejnym głośnym kliknięciem.
Odwróciłem się do Susan i Charliego. Kobieta obejmowała swego syna, przeszywając mnie lodowatym, świdrującym wzrokiem.
- Witajcie w Szlachetnym i Starożytnym Domu Blacków – powiedziałem.

niedziela, 6 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ 9 (Mike Oldfield - Ommadawn)



Leżałem w obcym łóżku, w pokoju, którego nie znałem. Coś krępowało moje ruchy, jakieś więzy przykuwające mnie do metalowych prętów. Ale moje myśli zdawały się nieco czystsze, odrobinę bardziej przejrzyste. Do pokoju wkroczył jakiś mężczyzna. Doktor Meyers.
- Witam pana, panie Potter – powiedział najzwyczajniej, jakby sytuacja, w której się znalazłem nie była dla niego wyjątkowa – Jest pan w szpitalu – wyjaśnił, widząc moje skonsternowane spojrzenie.
-St. Mary’s? – spytałem.
-Nie, ale to bardzo dobry szpital – zapewnił mnie i nie wiedzieć czemu, wydało mi się to godne zaufania.
-Ale jak się tu znalazłem? – Spróbowałem odnaleźć wspomnienie tego dnia, ale na myśl o postaciach w płaszczach natychmiast od niego uciekłem.
- Prawdopodobnie pan halucynował. Podczas rozmowy z panną Connolly doznał pan jakichś omamów i zaczął wzywać pomocy przez słuchawkę. Pańska przyjaciółka wezwała karetkę i przywieziono pana tutaj.
Przytaknąłem. Więc tak naprawdę ich tam nie było. Leżałem w pokoju mając zwidy. Może oni w ogóle nie istnieli? Po raz pierwszy dopuściłem do siebie taką myśl. Możliwość nieistnienia postaci w płaszczach.
Doktor Meyers wyjaśnił mi, że będę musiał zostać tu jakiś czas, pod opieką nie jego, lecz innych lekarzy. On przybył tu tylko po to, by przekazać im wszystkie własne obserwacje. Powiedział mi też, że nie będę mógł tutaj pić, co może nieść ze sobą czasowe, nieprzyjemne konsekwencje i że nie mogę oczekiwać natychmiastowych rezultatów leczenia. Mimo tego wszystkiego czułem jakąś dziwną lekkość, jakbym w oddali dostrzegł zarys wyjścia. Uwolnienia z oków szaleństwa. Chciałem spotkać się z Susan, podziękować jej za swój ratunek, ale powiedziano mi, że później przyjdzie na to czas. Nad wyraz łatwo się na to zgodziłem, myśląc, że może rzeczywiście, nie powinienem pokazywać się jej w tak żałosnym stanie.
I cały proces powoli ruszył do przodu. Przebywałem w szpitalu przez kilka miesięcy. Mój stan poprawiał się równolegle do rozkwitającej przyrody, w czym dopatrywałem się jakiegoś transcendentalnego znaku, symbolu możliwej odnowy. Tak jak powiedział mi Meyers, pierwszy tydzień nie należał do przyjemnych, ale, zgodnie ze słowami moich lekarzy, mój przypadek nie był aż tak kiepski. Może nie piłem tak dużo, jak mi się zdawało? Później zresztą nie pamiętałem  zbyt wiele z tego okresu. Dopingowany przez wiosenną, a potem wczesnoletnią przyrodę, parłem do przodu, niekiedy aż nadto ambitnie. Podawali mi jakieś leki o wymyślnych nazwach, ale chyba znali się na tym, bo, po początkowych perturbacjach, nie przynosiły tak dołujących skutków ubocznych. A może była to kwestia mojej motywacji, mojego pragnienia powrotu do normalności, do zwyczajnego życia Harolda Pottera, której zabrakło mi w gabinecie doktora Meyersa? Co jakiś czas odwiedzali mnie Susan i Ralph. Pozwolono mi nawet spotkać się z Tomem, Bobem i Samanthą w pokoju dla odwiedzających. Tym razem nikt nie zasypywał mnie stertami niepotrzebnych danych i spotkanie przebiegło bardzo udanie. Nawet jeśli paradowałem w piżamie. Udało mi się oddzielić iluzję od rzeczywistości, przyjąć do wiadomości to kim naprawdę jestem. To, że wszystko co opowiadał mi Ralph było prawdą, że nie istniał gigantyczny gmach szkoły, że nie zostałem porwany przez tajemniczych wrogów, że nikt do mnie nie strzelał, w sali o wielu schodach, bo nigdy nawet tam nie byłem. A James? Zrozumiałem, że był naprawdę tylko zamotanym obrazem mojego brata, przetworzonym i zniekształconym, tak, że nie potrafiłem go poznać. Nie twierdzę, że nie miałem wątpliwości, ale teraz lekarze, Susan i Ralph byli dla mnie jak skała, oparcie dzięki, któremu mogłem je przezwyciężyć, wyprowadzić na prostą swoje postrzeganie. I kierowałem się nim, idąc przed siebie.
Opuściłem szpital w środku lata. Pogoda była piękna, a słońce łagodnie muskało moją twarz, gdy maszerowałem do samochodu wraz ze swoim bratem. Czułem się szczęśliwie zjednoczony z otaczającą przyrodą, tak barwną i pełną życia. Bo i ja sam miałem w sobie tak wielkie pragnienie skosztowania jego słodyczy, delektowania się światem, czerpania z jego witalnej energii. Ralph śmiał się, że w szpitalu zrobili ze mnie hipisa, ale rzeczywiście miewałem okresy, w których wszechświat wydawał mi się jednym, gigantycznym organizmem spojonym wszechobecną miłością i pokojem. Oczywiście nie byłem idiotą, widziałem wokół siebie nie tylko słodkie i różowe barwy, potrafiłem jednak cieszyć się każdym najmniejszym nawet drobiazgiem, każdą uprzejmością, dobrym słowem, pogodą.
Wraz z rodziną swego brata wybraliśmy się na wakacyjny wyjazd do Hampshire, tam gdzie zwykliśmy jeździć będąc dziećmi. Pogodziłem się z tym, że moje wspomnienia nie wrócą same z siebie, pod wpływem jakiegoś tajemniczego impulsu, ale że będę musiał nauczyć się ich na nowo, przyswoić je z zewnątrz, bo tamte zostały utracone. Jak to nazwał Peter - mam zupełnie nowy twardy dysk do zapełnienia. I nawet wiedziałem o czym mówił! Odwiedziliśmy nadmorskie Portsmouth, jego stocznie, starówkę i muzeum Charlesa Dickensa, park narodowy New Forrest oraz wyspę Wight, gdzie w 1970 roku, na wielkim festiwalu grali dla sześciuset tysięcy ludzi moi muzyczni idole – Hendrix, Moody Blues, Cohen, Baez… Wyjazd był wspaniały, a moje relacje z Ralphem i Peterem, a także podejrzliwą z początku Jenny kształtowały się naprawdę dobrze.
Po powrocie znów zamieszkałem u nich, a gdzieś w połowie sierpnia wybrałem się w odwiedziny szkoły, w której kiedyś pracowałem. W końcu obiecałem to księdzu dyrektorowi niemal rok wcześniej! Wybuchnąłem śmiechem, gdy tylko ujrzałem ją z daleka. Już wiedziałem jak w moim umyśle zrodził się obraz zamku. Szkoła Świętego Jerzego przypominała mi trochę budynki Oksfordzkiego Uniwersytetu, które widziałem na zdjęciach z wycieczki Petera. Nieco fantazji i rzeczywiście mogła stać się zamkiem o kilku wieżach, otoczonym murami, pośród niedostępnych wzgórz. Przekroczyłem próg i sprężystym krokiem skierowałem się do gabinetu dyrektora, wskazanego wcześniej przez nieco opryskliwego, siwiejącego woźnego. Zapukałem i nacisnąłem klamkę, słysząc stanowcze „proszę!”. Niepewnie otworzyłem drzwi, niczym niesforny uczeń wysłany przez nauczyciela.
-Harold? To ty, synu? – usłyszałem ojcowski ton dyrektora, gdy tylko moja głowa ukazała się za progiem – Strasznie cię wychudzili! Słyszałem, że byłeś w szpitalu!
Gabinet był całkiem obszerny, wypełniały go jednak szafy pełne szkolnych dokumentów i duże dębowe biurko, za którym przesiadywał ubrany w sutannę ksiądz McArthur. Na ścianie tuż za nim wisiał duży, drewniany krucyfiks, po bokach kilka religijnych obrazów ( na przykład Święty Jerzy walczący ze smokiem) oraz tablica korkowa z jakimiś tabelami. Opowiedziałem mu pokrótce o wydarzeniach z ostatnich miesięcy i moich zmaganiach z niepamięcią.
- Brawo, synu, walczyłeś, siłowałeś się i stajesz na nogi! Postawa godna naśladowania! – Przez stół poklepał mnie po ramieniu, a ja trochę się zawstydziłem. – Pamiętaj, że zawsze będziesz miał w tej szkole przyjaciół, a oparcie – z rozmachem położył palec na okładce Biblii – tu – zakończył.
Nie bardzo wiedziałem co odpowiedzieć i przez moment tylko przyglądaliśmy się sobie nawzajem.
-Masz już nową pracę, Haroldzie? – spytał w końcu dyrektor, a ja przecząco pokręciłem głową.
-Jeszcze nie. Ale prawdopodobnie przez jakiś czas popracuję poza zawodem. Praca z dziećmi to ogromna odpowiedzialność, a ja dopiero wracam do normalnego życia.
Przytaknął mi w zamyśleniu.
-Masz jak najbardziej rację, Haroldzie, nie warto gnać, by przeszarżować, że tak to ujmę. Oczywiście nie chciałbym nakładać na ciebie żadnej presji, jednak – ściszył głos do nieco rozbawionego szept – czego nie wiesz ode mnie, to, że pan Jerkins coraz głośniej obnosi się z zamiarem przejścia na emeryturę i mógłby mi się przydać jakiś porządny nauczyciel wf-u. – Zobaczył moja zaskoczoną minę. – Na przykład w grudniu. Może styczniu. Będziesz miał czas, by twardo stanąć na ziemi. Zobaczyć jak się czujesz. Czy możesz już podjąć taką odpowiedzialność, jak powiedziałeś.
Jego wiara w to, że będę mógł wrócić do starej pracy przeniosła się na mnie i od czasu tej wizyty, zacząłem coraz bardziej optymistycznie postrzegać tę możliwość. Jako elementy przygotowania zacząłem z rana uprawiać jogging (za moich czasów nazywało się to bieganiem) oraz poświęcać jak najwięcej czasu na kontakty z Peterem, by przyzwyczaić się do obecności dzieci. Czasem odbierałem go ze szkoły, byliśmy na dwóch czy trzech filmach razem z Charliem i Susan, grywaliśmy w piłkę (choć moje zdolności odrobinę przykurzyła amnezja). W między czasie kupiłem sobie Biblię (w pewnej zaznajomionej księgarni w Kingston), bo choć wcześniej nie byłem chyba zbytnio religijny, pewność jaką miał w swoim głosie ksiądz McArthur, gdy o niej mówił, była naprawdę inspirująca. Zacząłem ją czytać począwszy od Ewangelii. Raz po raz natrafiałem na jakiś fragment, którego nie potrafiłem zrozumieć albo z którym za nic w świecie nie chciałem się zgodzić, więc co jakiś czas wydzwaniałem do księdza-dyrektora, zasypując go nawałem teologicznych pytań. Odpowiadał na nie z iście ojcowską cierpliwością, skutkiem czego pod koniec września, można mnie było czasem spotkać przesiadującego w kościelnej ławce, wciąż raczej jako obserwatora niż aktywnego uczestnika wydarzeń, niemniej jednak, obecnego. Czasowo zatrudniłem się jako sprzedawca w pobliskim sklepie spożywczym, nie wyobrażając już sobie pracy nocą i pragnąc jak najwięcej kontaktować się z ludźmi. Z czasem zaczynał mnie opuszczać mój bombastyczny optymizm i pseudohipisowska wizja wszechświata, jednak wciąż czerpałem z życia wiele radości. Nie byłem ani zdołowany, ani nadmiernie euforyczny, czułem się po prostu NORMALNIE. Jak zwykły, szczęśliwy człowiek, w swojej codzienności.