sobota, 8 marca 2014

ROZDZIAŁ 7. (Vangelis – Blade Runner Album)



Przez kolejne tygodnie spotkania z doktorem Meyersem stawały się coraz bardziej nieprzyjemne, szczególnie z racji tego, że zmuszał mnie do rozumowania opartego tylko i wyłącznie na sferze faktów, to jest wszystkiego co usłyszałem od innych lub zostało potwierdzone, niejednokrotnie zaprzeczając tym samym własnemu rozumowi i myślom. Koniec końców, choć minął miesiąc, nie przeniosłem się do siebie, lecz wciąż mieszkałem ze swoim bratem, nie mogąc się uporać z tym nawałem sprzeczności, jakimś rozszczepieniem tożsamości, jakby w mojej głowie żyły przynajmniej dwie osoby. Łykałem do tego jakieś przeklęte proszki, które rzekomo miały poprawiać mój nastrój i działać uspokajająco, jednak czułem się po nich fatalnie, jak ogłupiały albo uderzony obuszkiem. Nie mogąc tego znieść, w połowie lipca, kazałem Meyersowi iść w cholerę, oświadczając, że próbuje zrobić mi wodę z mózgu i zamiast pomagać, gna mnie na skraj szaleństwa. Nie pomagały niczyje argumenty (ani jego, ani Susan, ani Ralpha) i ostatecznie z początkiem sierpnia, zabrałem swoje manatki i przeprowadziłem się do siebie, zatrudniając się jako stróż nocny, w jakimś magazynie. Pracowałem od ósmej wieczór, do szóstej rano, w dzień głównie śpiąc albo pijąc co tańsze trunki i jedząc byle jakie jedzenie. Za wszelką cenę, starałem się nie myśleć o niczym, nie próbować wspominać, tylko każdego ranka, wracając z roboty, łudziłem się, że to właśnie dziś spotkam na swoim progu Jamesa. Co jakiś czas dzwonili do mnie Ralph albo Susan, ale zbywałem ich dość lakonicznie, czasem niezbyt grzecznie, więc po paru tygodniach dali sobie spokój. Czułem się okropnie, wręcz fatalnie nie mając do kogo otworzyć ust, ale pomysł proszenia o pomoc kogokolwiek, wydawał mi się drogą donikąd. „Musisz się leczyć”, „wróć na terapię” – wiedziałem, że usłyszę całe kazania sprowadzające się do tych twierdzeń, ja zaś wcale nie miałem ochoty wracać do gabinetu. Lekarstwo które zabija, powtarzałem najpierw im, a potem sobie i wegetowałem. Wegetowałem w tym stanie wyobcowania, oddzielenia. W kółko puszczałem sobie płytę, którą pożyczyłem od Ralpha. „The Wall”. I tylko James mógł skruszyć ten mur.

*
To niesamowite, jak bardzo miasto zmienia się po zmroku. Ciemność skrywa część jego brudu, nie widać tak kurzu, walających się śmieci, odartego tynku i popisanych ścian. Światła latarni i neonów wprowadzają odmienny, tajemniczy klimat czegoś ponadnaturalnego, magicznego. Magiczne. To poczucie niezwykłości, czegoś nienamacalnego i nie w pełni pojętego, w jakiś sposób mnie uspokajało, sprawiało, że czułem się bardziej na miejscu. Moje luki w pamięci, moja niestabilność bytu, moja nieustanna niepewność w półmroku zdawały się nieco mniej widoczne, a może raczej bardziej normalne. Bo nocą, przy słabych światłach lamp wiele rzeczy było niewyraźne, wiele innych umykało uwadze. Siedząc w swojej budce, popijając kawę albo krążąc po bezdźwięcznym, ciemnym terenie, potrafiłem wyciszyć swoje myśli, przegnać wątpliwości, ukoić zwątpienie. Nieustannie powtarzałem sobie, że muszę zamknąć się w tym spokojnym niebycie, otoczyć szczelną kopułą i chronić swoje zdrowe zmysły przed próbami wprowadzenia entropii, próbami odebrania mi osobowości. I czekać. Czekać na przybycie Jamesa, który wybudzi mnie z tego stanu hibernacji, ożywi mój umysł i pozwoli odtworzyć prawdziwe ja. Klucznik do bram raju. Dzierżący klucz do mojej pamięci. James. Rogacz. Jeden z czterech.
W całej tej sytuacji najbardziej brakowało mi obecności Susan. Była to pierwsza osoba, którą spotkałem po swoim odnalezieniu i sam ten fakt sprawiał, że zdawała mi się bardziej realna niż cokolwiek innego. Ale teraz nie mogłem jej spotkać z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze musiałbym wysłuchiwać jej moralitetów kierujących mnie ku powrotowi do doktora Meyersa i już tego nie mógłbym znieść. Poza tym, będąc osobą niezrównoważoną (a taki zapewne miałem status), nie mogłem zbliżać się do Charliego, a co za tym idzie, także i do niej. Bo gdyby nagle mi odbiło i zacząłbym, w najlepszym wypadku, opowiadać przy dzieciaku swoje niestworzone historie o egzystencji? Albo drzeć się, wściekać? Zresztą, nie chciałem zrzucać na nią dodatkowej odpowiedzialności, bo kimże mogłem dla niej być, jeśli nie dodatkowym dzieckiem potrzebującym opieki, brzemieniem do zawieszenia u szyi? Nie mogłem to zrobić.
Tymczasem dni stawały się coraz chłodniejsze, deszcz padał coraz obficiej, a zmierzch zapadał wcześniej, jednak James wciąż nie dawał znaku życia. Wciąż się nie pojawił. A przecież minęło już ładne kilka miesięcy odkąd tkwiłem w swoim mieszkaniu, poza pracą, nie robiąc nic, tylko czekając.
Pewnego dnia, na samym początku grudnia, gdy robiłem zwyczajowy obchód wokół pilnowanych zabudowań, jakiś odgłosy zwróciły moją uwagę. Usłyszałem kliknięcie, potem stuk i głosy dwojga ludzi w małym, ciemnym zaułku tuż za rogiem. Z tym, że oni nie mieli prawa tam być. Ani możliwości, by się tam znaleźć. Musieliby...zjawić się znikąd. Możliwie najciszej jak potrafiłem zakradłem się na sam skraj przejścia. Lekko śnieżyło i wiał zimny, arktyczny wiatr, więc miałem na sobie kurtkę, szalik i czapkę, lecz oni, ci których dojrzałem w przejściu, nosili dziwne długie togi – fioletową i zieloną. Dziwne? Przez umysł przemknęły mi obrazy wielu ludzi w podobnych strojach, w różnych sytuacjach, jakbym niegdyś, w dawnych czasach, znał wielu, którzy ubierali się w ten sposób. Na wszelki wypadek wyjąłem paralizator, ale dalej czaiłem się za rogiem, chcąc dowiedzieć się o czym mówią.
- Posłuchaj mnie – perorował niższy z nich – zwolennicy Sam-wiesz-kogo rosną w siłę i to z dnia na dzień, rozumiesz? Te wszystkie brednie, że Ministerstwo panuje nad sytuacją to bezczelne kłamstwa i bujdy dla uspokojenia nastrojów. Aurorzy nie dają sobie rady, jest ich za mało i nie mają środków. Taka jest prawda. Biuro wypruwa sobie żyły, ale to i tak na nic. Nasza jedyna nadzieja leży teraz w mądrości starego Dumbiego i jego złotym chłopaku. Myślę, że on już coś przyszykował. Z tego co mówił mi mój dzieciak, dyrektor szkoły często podróżuje, a w Ministerstwie aż huczy od plotek, że Scrimgour kazał go śledzić. Tak czy owak, niczego nie wiesz ode mnie. Ważne jest to, że wiele mądrych głów radzi, by lepiej jak najszybciej zmywać się z kraju. I przeczekać. W spokoju, z dala od tego wszystkiego. – Wykonał nieokreślony gest.
- Ale – drugi zawahał się – ktoś przecież musi się oprzeć.
- Oprzeć? Czyś ty do reszty zdurniał? Chcesz iść na wojnę z Sam-Wiesz-Kim?! O nie, ja jestem cywilem, normalnym obywatelem, nie mam wielkich zdolności, jestem zwykłym przeciętniakiem. I ja mam z nim walczyć? Zrobisz co chcesz, ale dla mnie to głupota. Samobójstwo. Pamiętaj, że masz rodzinę, ich też musisz chronić.
Tamten mruknął coś niezrozumiałego i przez moment mówili tak cicho, że nie mogłem ich usłyszeć. Zaryzykowałem wysuwając głowę nieco bardziej, a gdy wiatr zelżał, dotarły do mnie słowa:
- … uciekli z Azkabanu i dołączyli do niego. To przez nich mamy tę przeklętą mgłę. Już lato było paskudne. Słuchaj, zastanów się nad tym. Z żoną rozważamy pewne miejsce we Francji…
Zrobiłem nieopatrzny krok do przodu i śnieg zachrzęścił głośno. Natychmiast ukryłem się za ścianą, tak, że niedosięgło mnie światło ich latarek.
- Ktoś tam był – oznajmił ten niższy – zmywajmy się stąd.
Zacisnąłem dłonie na paralizatorze, wiedząc, że zaraz przebiegną obok mnie. Ale nie. Usłyszałem dwa kliknięcia i gdy po chwili zerknąłem w zaułek nie było tam  nikogo. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Zniknęli. Wyjąłem swoją latarkę i obejrzałem miejsce, w którym stali. Były tam ślady dwóch osób i trochę porozrzucanego śniegu, jakby ktoś celowo rozgrzebał go butem. Nieudolnie zacierając ślady, jak sądziłem. Ale jak się stąd wydostali? Ruszyłem dalej, oświetlając każde ciemne miejsce i celując tam paralizatorem. Nie spotkałem nikogo i zziębnięty na kość wróciłem do stróżówki. Co to miało znaczyć? O jakim ministerstwie mówili? I kim byli on, Dumby i złoty chłopiec? Brzmiało jak pseudonimy. Może to jacyś przestępcy, wojna gangów, czy jak to się mówi. Kiedyś słyszałem o tym w telewizji. W domu Ralpha. Ale było w tym coś więcej, coś co poruszało jakieś dawno nie używane segmenty mojego umysłu. A co jeśli oni naprawdę zniknęli? I idąc dalej, co jeśli ja naprawdę zatrzymałem ten autobus? Czy już dawno nie czułem się wyjątkowy? Jak ktoś więcej niż byle nauczyciel? Może miałem w sobie moc, może byłem… czarownikiem?! Ministerstwo. Czyżby rząd chciał wykorzystać moje zdolności? Albo wróg. Porwano mnie, bym nie pomógł rządowi! I Azkaban. Ale zaraz, coś się tu nie zgadzało. Czy Azkaban nie był miejscem, w którym nas trzymano, mnie i Jamesa? Ludzie w długich szatach. Podobnych, a jednak bardzo odmiennych od tych, które mieli na sobie ci dwaj mężczyźni. Ale czy oni mogli mówić o nas? „Uciekli z Azkabanu i dołączyli do niego”. Tylko kim był on? Dla nich było to oczywiste, ale nie dla mnie. I czy razem byliśmy tak silni, że ta zgraja łotrów chciała uciekać z kraju? Mieli dojścia w Ministerstwie, ale oni też nie mogli nas znaleźć. Zostali im tylko Dumby i jego kumpel, którzy mieli wymyślić jak nas dorwać. A ja wciąż nie wiedziałem o co chodziło! Co to za wojna, w której brałem udział? Czułem tylko, gdzieś głęboko w kościach, że była to wojna z czymś paskudnie złym. Z kimś kto nie przebierał w środkach, był gotowy na wszystko. I ja miałem z nim walczyć. I James. O ile nie dopadnie nas ktoś jeszcze.
Wyjąłem z biurka plik czystych kartek i zacząłem wypisywać na nich wszystko co pamiętałem. Rysować wykresy, grafy, sieci połączeń, mapy myśli. Bazgrałem na nich zawzięcie, nie zwracając uwagi na obrazy z kamer i to czy ktoś, aby właśnie nie rabuje magazynów. On, Ministerstwo, James i ja, kontra Dumby, Złoty Chłopiec, ci dwaj i ludzie w płaszczach. No i ta kobieta. Wariatka z sali o wielu schodach. Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że miała coś wspólnego z Bezimiennym, jakby sojusze w relacji tych dwóch były pomieszane. I ten Dumby nie dawał mi spokoju. Chyba go znałem. Przywodził mi na myśl moją szkołę. Tę prawdziwą, nie pokazaną przez Ralpha. Ten wielki, stary gmach.
Na moich kartkach dane tworzyły niepojętą plątaninę. Sam już nie wiedziałem co przypomniałem sobie sam, a co powiedział mi Ralph lub ktoś inny. Całymi dniami ślęczałem nad tym nawałem papierów, próbując analizować. Kartkami oblepiłem ściany, zrywałem jedne, tylko po to, by na ich miejsce przyklejać nowe. Kreśliłem linie flamastrami w różnych kolorach, jedne słowa zakreślałem kółkami, obok innych rysowałem symbole. Tworzyłem przeróżne warianty rzeczywistości. I próbowałem znów przywołać swoją moc. Swoją siłę sprawczą. Ruchem ręki starałem się przesuwać oddalone przedmioty, wmawiałem sobie, że siłą woli potrafiłem zmieniać uliczne światła… Ale tak naprawdę nic mi nie wychodziło. Przedmioty nie poddawały się moim myślom, nie przemieszczały się, nie transformowały, nie chciały znikać ani pojawiać się ex nihilo. Traciłem panowanie nad sobą. Moje mieszkanie zamieniło się w śmietnisko zasypane tonami porozrzucanych papierów, kartonów, długopisów, butelek. Piłem zdecydowanie więcej niż wcześniej, chcąc po powrocie z pracy jak najszybciej paść bez zmysłów i uciec przed myślami. Nie mam pojęcia dlaczego, każdego wieczora, obudzony przez dźwięk budzika, podnosiłem się z zaśmieconej podłogi, ubierałem w roboczy strój i jechałem do pracy. Może dla kolejnych kilku sekund nic nie wartej nadziei, że gdy znów wdrapię się po schodach i skręcę w swój korytarz, na progu mieszkania zobaczę Jamesa? Całego, zdrowego i realnego? Być może…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz