Przez kolejne tygodnie spotkania z
doktorem Meyersem stawały się coraz bardziej nieprzyjemne, szczególnie z racji tego,
że zmuszał mnie do rozumowania opartego tylko i wyłącznie na sferze faktów, to
jest wszystkiego co usłyszałem od innych lub zostało potwierdzone,
niejednokrotnie zaprzeczając tym samym własnemu rozumowi i myślom. Koniec
końców, choć minął miesiąc, nie przeniosłem się do siebie, lecz wciąż
mieszkałem ze swoim bratem, nie mogąc się uporać z tym nawałem sprzeczności,
jakimś rozszczepieniem tożsamości, jakby w mojej głowie żyły przynajmniej dwie
osoby. Łykałem do tego jakieś przeklęte proszki, które rzekomo miały poprawiać
mój nastrój i działać uspokajająco, jednak czułem się po nich fatalnie, jak
ogłupiały albo uderzony obuszkiem. Nie mogąc tego znieść, w połowie lipca,
kazałem Meyersowi iść w cholerę, oświadczając, że próbuje zrobić mi wodę z
mózgu i zamiast pomagać, gna mnie na skraj szaleństwa. Nie pomagały niczyje
argumenty (ani jego, ani Susan, ani Ralpha) i ostatecznie z początkiem
sierpnia, zabrałem swoje manatki i przeprowadziłem się do siebie, zatrudniając
się jako stróż nocny, w jakimś magazynie. Pracowałem od ósmej wieczór, do
szóstej rano, w dzień głównie śpiąc albo pijąc co tańsze trunki i jedząc byle
jakie jedzenie. Za wszelką cenę, starałem się nie myśleć o niczym, nie próbować
wspominać, tylko każdego ranka, wracając z roboty, łudziłem się, że to właśnie
dziś spotkam na swoim progu Jamesa. Co jakiś czas dzwonili do mnie Ralph albo
Susan, ale zbywałem ich dość lakonicznie, czasem niezbyt grzecznie, więc po
paru tygodniach dali sobie spokój. Czułem się okropnie, wręcz fatalnie nie
mając do kogo otworzyć ust, ale pomysł proszenia o pomoc kogokolwiek, wydawał
mi się drogą donikąd. „Musisz się leczyć”, „wróć na terapię” – wiedziałem, że
usłyszę całe kazania sprowadzające się do tych twierdzeń, ja zaś wcale nie
miałem ochoty wracać do gabinetu. Lekarstwo które zabija, powtarzałem najpierw
im, a potem sobie i wegetowałem. Wegetowałem w tym stanie wyobcowania,
oddzielenia. W kółko puszczałem sobie płytę, którą pożyczyłem od Ralpha. „The
Wall”. I tylko James mógł skruszyć ten mur.
*
To niesamowite, jak bardzo miasto
zmienia się po zmroku. Ciemność skrywa część jego brudu, nie widać tak kurzu,
walających się śmieci, odartego tynku i popisanych ścian. Światła latarni i
neonów wprowadzają odmienny, tajemniczy klimat czegoś ponadnaturalnego,
magicznego. Magiczne. To poczucie niezwykłości, czegoś nienamacalnego i nie w
pełni pojętego, w jakiś sposób mnie uspokajało, sprawiało, że czułem się
bardziej na miejscu. Moje luki w pamięci, moja niestabilność bytu, moja
nieustanna niepewność w półmroku zdawały się nieco mniej widoczne, a może
raczej bardziej normalne. Bo nocą, przy słabych światłach lamp wiele rzeczy było
niewyraźne, wiele innych umykało uwadze. Siedząc w swojej budce, popijając kawę
albo krążąc po bezdźwięcznym, ciemnym terenie, potrafiłem wyciszyć swoje myśli,
przegnać wątpliwości, ukoić zwątpienie. Nieustannie powtarzałem sobie, że muszę
zamknąć się w tym spokojnym niebycie, otoczyć szczelną kopułą i chronić swoje
zdrowe zmysły przed próbami wprowadzenia entropii, próbami odebrania mi
osobowości. I czekać. Czekać na przybycie Jamesa, który wybudzi mnie z tego
stanu hibernacji, ożywi mój umysł i pozwoli odtworzyć prawdziwe ja. Klucznik do
bram raju. Dzierżący klucz do mojej pamięci. James. Rogacz. Jeden z czterech.
W całej tej sytuacji najbardziej
brakowało mi obecności Susan. Była to pierwsza osoba, którą spotkałem po swoim
odnalezieniu i sam ten fakt sprawiał, że zdawała mi się bardziej realna niż
cokolwiek innego. Ale teraz nie mogłem jej spotkać z co najmniej kilku powodów.
Po pierwsze musiałbym wysłuchiwać jej moralitetów kierujących mnie ku powrotowi
do doktora Meyersa i już tego nie mógłbym znieść. Poza tym, będąc osobą
niezrównoważoną (a taki zapewne miałem status), nie mogłem zbliżać się do
Charliego, a co za tym idzie, także i do niej. Bo gdyby nagle mi odbiło i
zacząłbym, w najlepszym wypadku, opowiadać przy dzieciaku swoje niestworzone
historie o egzystencji? Albo drzeć się, wściekać? Zresztą, nie chciałem zrzucać
na nią dodatkowej odpowiedzialności, bo kimże mogłem dla niej być, jeśli nie
dodatkowym dzieckiem potrzebującym opieki, brzemieniem do zawieszenia u szyi?
Nie mogłem to zrobić.
Tymczasem dni stawały się coraz
chłodniejsze, deszcz padał coraz obficiej, a zmierzch zapadał wcześniej, jednak
James wciąż nie dawał znaku życia. Wciąż się nie pojawił. A przecież minęło już
ładne kilka miesięcy odkąd tkwiłem w swoim mieszkaniu, poza pracą, nie robiąc
nic, tylko czekając.
Pewnego dnia, na samym początku
grudnia, gdy robiłem zwyczajowy obchód wokół pilnowanych zabudowań, jakiś
odgłosy zwróciły moją uwagę. Usłyszałem kliknięcie, potem stuk i głosy dwojga
ludzi w małym, ciemnym zaułku tuż za rogiem. Z tym, że oni nie mieli prawa tam
być. Ani możliwości, by się tam znaleźć. Musieliby...zjawić się znikąd.
Możliwie najciszej jak potrafiłem zakradłem się na sam skraj przejścia. Lekko
śnieżyło i wiał zimny, arktyczny wiatr, więc miałem na sobie kurtkę, szalik i
czapkę, lecz oni, ci których dojrzałem w przejściu, nosili dziwne długie togi –
fioletową i zieloną. Dziwne? Przez umysł przemknęły mi obrazy wielu ludzi w
podobnych strojach, w różnych sytuacjach, jakbym niegdyś, w dawnych czasach,
znał wielu, którzy ubierali się w ten sposób. Na wszelki wypadek wyjąłem
paralizator, ale dalej czaiłem się za rogiem, chcąc dowiedzieć się o czym
mówią.
- Posłuchaj mnie – perorował niższy
z nich – zwolennicy Sam-wiesz-kogo rosną w siłę i to z dnia na dzień,
rozumiesz? Te wszystkie brednie, że Ministerstwo panuje nad sytuacją to
bezczelne kłamstwa i bujdy dla uspokojenia nastrojów. Aurorzy nie dają sobie
rady, jest ich za mało i nie mają środków. Taka jest prawda. Biuro wypruwa
sobie żyły, ale to i tak na nic. Nasza jedyna nadzieja leży teraz w mądrości
starego Dumbiego i jego złotym chłopaku. Myślę, że on już coś przyszykował. Z
tego co mówił mi mój dzieciak, dyrektor szkoły często podróżuje, a w
Ministerstwie aż huczy od plotek, że Scrimgour kazał go śledzić. Tak czy owak,
niczego nie wiesz ode mnie. Ważne jest to, że wiele mądrych głów radzi, by
lepiej jak najszybciej zmywać się z kraju. I przeczekać. W spokoju, z dala od
tego wszystkiego. – Wykonał nieokreślony gest.
- Ale – drugi zawahał się – ktoś
przecież musi się oprzeć.
- Oprzeć? Czyś ty do reszty
zdurniał? Chcesz iść na wojnę z Sam-Wiesz-Kim?!
O nie, ja jestem cywilem, normalnym obywatelem, nie mam wielkich zdolności,
jestem zwykłym przeciętniakiem. I ja mam z nim
walczyć? Zrobisz co chcesz, ale dla mnie to głupota. Samobójstwo. Pamiętaj, że
masz rodzinę, ich też musisz chronić.
Tamten mruknął coś niezrozumiałego
i przez moment mówili tak cicho, że nie mogłem ich usłyszeć. Zaryzykowałem
wysuwając głowę nieco bardziej, a gdy wiatr zelżał, dotarły do mnie słowa:
- … uciekli z Azkabanu i dołączyli
do niego. To przez nich mamy tę
przeklętą mgłę. Już lato było paskudne. Słuchaj, zastanów się nad tym. Z żoną
rozważamy pewne miejsce we Francji…
Zrobiłem nieopatrzny krok do przodu
i śnieg zachrzęścił głośno. Natychmiast ukryłem się za ścianą, tak, że
niedosięgło mnie światło ich latarek.
- Ktoś tam był – oznajmił ten
niższy – zmywajmy się stąd.
Zacisnąłem dłonie na paralizatorze,
wiedząc, że zaraz przebiegną obok mnie. Ale nie. Usłyszałem dwa kliknięcia i
gdy po chwili zerknąłem w zaułek nie było tam
nikogo. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Zniknęli. Wyjąłem swoją
latarkę i obejrzałem miejsce, w którym stali. Były tam ślady dwóch osób i
trochę porozrzucanego śniegu, jakby ktoś celowo rozgrzebał go butem. Nieudolnie
zacierając ślady, jak sądziłem. Ale jak się stąd wydostali? Ruszyłem dalej,
oświetlając każde ciemne miejsce i celując tam paralizatorem. Nie spotkałem
nikogo i zziębnięty na kość wróciłem do stróżówki. Co to miało znaczyć? O jakim
ministerstwie mówili? I kim byli on, Dumby i złoty chłopiec? Brzmiało jak
pseudonimy. Może to jacyś przestępcy, wojna gangów, czy jak to się mówi. Kiedyś
słyszałem o tym w telewizji. W domu Ralpha. Ale było w tym coś więcej, coś co
poruszało jakieś dawno nie używane segmenty mojego umysłu. A co jeśli oni
naprawdę zniknęli? I idąc dalej, co jeśli ja naprawdę zatrzymałem ten autobus?
Czy już dawno nie czułem się wyjątkowy? Jak ktoś więcej niż byle nauczyciel?
Może miałem w sobie moc, może byłem… czarownikiem?! Ministerstwo. Czyżby rząd
chciał wykorzystać moje zdolności? Albo wróg. Porwano mnie, bym nie pomógł
rządowi! I Azkaban. Ale zaraz, coś się tu nie zgadzało. Czy Azkaban nie był
miejscem, w którym nas trzymano, mnie i Jamesa? Ludzie w długich szatach.
Podobnych, a jednak bardzo odmiennych od tych, które mieli na sobie ci dwaj
mężczyźni. Ale czy oni mogli mówić o nas? „Uciekli z Azkabanu i dołączyli do
niego”. Tylko kim był on? Dla nich
było to oczywiste, ale nie dla mnie. I czy razem byliśmy tak silni, że ta
zgraja łotrów chciała uciekać z kraju? Mieli dojścia w Ministerstwie, ale oni
też nie mogli nas znaleźć. Zostali im tylko Dumby i jego kumpel, którzy mieli
wymyślić jak nas dorwać. A ja wciąż nie wiedziałem o co chodziło! Co to za
wojna, w której brałem udział? Czułem tylko, gdzieś głęboko w kościach, że była
to wojna z czymś paskudnie złym. Z kimś kto nie przebierał w środkach, był
gotowy na wszystko. I ja miałem z nim walczyć. I James. O ile nie dopadnie nas
ktoś jeszcze.
Wyjąłem z biurka plik czystych
kartek i zacząłem wypisywać na nich wszystko co pamiętałem. Rysować wykresy,
grafy, sieci połączeń, mapy myśli. Bazgrałem na nich zawzięcie, nie zwracając
uwagi na obrazy z kamer i to czy ktoś, aby właśnie nie rabuje magazynów. On,
Ministerstwo, James i ja, kontra Dumby, Złoty Chłopiec, ci dwaj i ludzie w
płaszczach. No i ta kobieta. Wariatka z sali o wielu schodach. Nie wiem dlaczego
wydawało mi się, że miała coś wspólnego z Bezimiennym, jakby sojusze w relacji
tych dwóch były pomieszane. I ten Dumby nie dawał mi spokoju. Chyba go znałem.
Przywodził mi na myśl moją szkołę. Tę prawdziwą, nie pokazaną przez Ralpha. Ten
wielki, stary gmach.
Na moich kartkach dane tworzyły
niepojętą plątaninę. Sam już nie wiedziałem co przypomniałem sobie sam, a co
powiedział mi Ralph lub ktoś inny. Całymi dniami ślęczałem nad tym nawałem
papierów, próbując analizować. Kartkami oblepiłem ściany, zrywałem jedne, tylko
po to, by na ich miejsce przyklejać nowe. Kreśliłem linie flamastrami w różnych
kolorach, jedne słowa zakreślałem kółkami, obok innych rysowałem symbole.
Tworzyłem przeróżne warianty rzeczywistości. I próbowałem znów przywołać swoją
moc. Swoją siłę sprawczą. Ruchem ręki starałem się przesuwać oddalone
przedmioty, wmawiałem sobie, że siłą woli potrafiłem zmieniać uliczne światła…
Ale tak naprawdę nic mi nie wychodziło. Przedmioty nie poddawały się moim
myślom, nie przemieszczały się, nie transformowały, nie chciały znikać ani
pojawiać się ex nihilo. Traciłem panowanie nad sobą. Moje mieszkanie zamieniło
się w śmietnisko zasypane tonami porozrzucanych papierów, kartonów, długopisów,
butelek. Piłem zdecydowanie więcej niż wcześniej, chcąc po powrocie z pracy jak
najszybciej paść bez zmysłów i uciec przed myślami. Nie mam pojęcia dlaczego,
każdego wieczora, obudzony przez dźwięk budzika, podnosiłem się z zaśmieconej
podłogi, ubierałem w roboczy strój i jechałem do pracy. Może dla kolejnych
kilku sekund nic nie wartej nadziei, że gdy znów wdrapię się po schodach i
skręcę w swój korytarz, na progu mieszkania zobaczę Jamesa? Całego, zdrowego i
realnego? Być może…