Usłyszałem dzwonek i po chwili
dzieci zaczęły wysypywać się ze szkoły. Rozchodziły się na wszystkie strony,
część samotnie, część odbierane przez rodziców. Ja też postanowiłem ruszyć
dalej. Zrobiłem zaledwie kilka kroków, gdy jakiś dzieciak, zupełnie na oślep,
wleciał na jezdnię. Skoczyłem w jego stronę, widząc nadjeżdżający autobus. Byłem
szybszy. Złapałem go i zasłoniłem, beznadziejnie wyciągając przed siebie rękę. I
wtedy stało się coś dziwnego. Autobus się zatrzymał. Nie, to ja go zatrzymałem.
Jedną ręką. Wgniecenie po moich palcach zagłębiało się kilkanaście centymetrów
w jego przód. Zszokowany spojrzałem na swoją dłoń. Skąd miałem tyle siły?!
Przestraszony dzieciak wgapiał się we mnie z rozdziawionymi ustami. Kierowca
wygramolił się z autobusu, przepychając się przez jakąś białą poduszkę, która
pojawiła się znikąd przed jego twarzą. Jego nierozumiejący wzrok krążył między
mną, dzieckiem i jego pojazdem.
- Jak, na Miłość Boską?! – wymamrotał
kierowca, a ja z miną zwycięscy poklepałem się po bicepsie.
Chociaż wiedziałem, że to
niemożliwe. Złamałem co najmniej kilka praw rządzących światem przyrody.
Powinienem był leżeć tam, kilka metrów stąd, zmieciony z powierzchni ziemi
przez tę przeklętą machinę. Razem z dzieciakiem. Ale staliśmy tu, nietknięci,
bez choćby zadrapania. To musiał być cud. Albo, nie wiem co, coś jak z książki,
opowiadania, bajki. Jakbym miał w sobie jakąś moc. Nadludzką.
Ktoś biegł w naszą stronę. Z wysoko
uniesionymi rękami, krzycząc coś czego nie zrozumiałem. To musiało być imię, bo
dzieciak skoczył w tamtą stronę i zaraz wylądowali w swoich objęciach.
Przetarłem oczy ze zdumienia. A niech mnie! Przecież to ta sama kobieta!
-To pan? – spytała ponad ramieniem
chłopca, a ja uśmiechnąłem się przyjaźnie, tak, jakbyśmy po prostu wpadli na
siebie w kawiarni.
Stojący obok mnie kierowca autobusu
wciąż otwierał i zamykał usta ( wyglądając przy tym jak przerośnięta ryba), ale
żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust.
- Zejdźmy z jezdni –
zaproponowałem, dając sobie dodatkową chwilę czasu, by zapanować nad szaloną
gonitwą myśli, która eksplodowała w mojej głowie i spokojnie odgrywać swoją
partię bohatera.
Jakkolwiek nie byłem pewien, a może
raczej, jakkolwiek wszelka logika wskazywała, że nie mogłem własnoręcznie
zatrzymać tego pojazdu, myśl o tym, że być może, dzięki moim cudownym
zdolnościom dokonałem tego co niemożliwe, przyjemnie łechtała moje ego. Czułem
się z tym po prostu wyśmienicie. I na dodatek wzrok tej kobiety, mówiący mi, że
ma mnie za zbawcę, człowieka, który dokonał wielkiego czynu. Jak bohater
chanson de gest, jakby to ujęli Francuzi. Nie mam pojęcia czemu, akurat oni
przyszli mi na myśl.
- Jak ja się panu odwdzięczę –
powiedziała kobieta, wciąż mocno ściskając chłopca – Uratował go pan.
Machnąłem ręką , jakby było to coś
co zwykłem robić każdego ranka.
- Myślę, że jest coś co mogłaby
pani dla mnie zrobić – odpowiedziałem w tonie pogawędki – Tak się składa, że
wciąż nie jadłem śniadania.
Uśmiechnęła się nerwowo.
- A więc nie dotarł pan do
szpitala?
Obróciłem ustami.
- Miałem drobne problemy natury
technicznej – wyjaśniłem, a kobieta pojęła moją subtelną sugestię, że wolałbym
odłożyć tę kwestię na później.
Po chwili na miejscu pojawili się
mężczyźni w charakterystycznych uniformach, których wszyscy nazywali tutaj
policją, mnie zaś tkwiło w głowie określenie „wydział do spraw przestrzegania
prawa”. Nie podzieliłem się z nikim tym spostrzeżeniem, nie chcąc znów być
traktowanym z politowaniem. Opisałem policjantom całe zdarzenie i po jakichś
czterdziestu minutach byliśmy wolni. Kobieta, której imienia wciąż nie znałem,
spełniając moje życzenie, zaprosiła mnie na obiad, okazało się bowiem, że
dochodziła druga. Odkąd zacząłem myśleć o jedzeniu, poczułem jak bardzo głód
ściska mi kiszki. Nie wiem kiedy jadłem ostatnim razem, ale czułem, jakby
wydarzyło się to wieki temu. W drodze, rozmowa nie kleiła nam się zbyt dobrze,
bo kobieta wciąż była zbyt roztrzęsiona. Chyba ze cztery razy powtórzyła coś o
niesamowitym zbiegu okoliczności i tym, że znalazłem się w odpowiednim miejscu
i odpowiednim czasie. Jej mieszkanie znajdowało się w jednej z okolicznych,
kilkurodzinnych kamieniczek. Zdjąłem buty i wprowadzony do salonu, zająłem
miejsce za stołem, podczas, gdy ona krzątała się w kuchni. Miałem wrażenie, że
w moim domu też ktoś dla mnie gotował. A może tylko wracałem myślami do
dzieciństwa? Czułem zapach czegoś smażonego. Ni w ząb nie obchodziło mnie co to
będzie, chciałem po prostu jak najszybciej napełnić żołądek. Kobieta wyłoniła
się z kuchni, niosąc trzy talerze. Ryba z frytkami. Przywołała syna (miał na
imię Charlie, nie wiem czemu nie zrozumiałem od razu) i usiadła naprzeciw mnie.
- Musi mi pan wybaczyć, że
przyjmuję go tak skromnie, ale… - urwała widząc, że miałem już usta pełne
frytek.
Przełknąłem ciężko i wyszczerzyłem
się w uśmiechu.
- To ja przepraszam, strasznie
zgłodniałem – wytłumaczyłem się.
- Pewnie nie miał się pan gdzie
podziać?
Przytaknąłem niechętnie.
- Będę wdzięczny, jeśli pomoże mi
pani dotrzeć do tego szpitala – powiedziałem po kilku kolejnych kęsach –
Okazało się, że miałem przy sobie tylko obcą walutę.
Pokazałem jej sakiewkę, ale ona
również nie kojarzyła podobnych monet. Obiecała, że zawiezie mnie do szpitala
St.Mary’s. Będąc ścisłym ujęła to słowami „tym razem nie puszczę już tam pana
samego”. Było mi z tym bardzo miło.
- Jak pani na imię?
-Susan – odpowiedziała nieśmiało.
- Susan. Miałem szczęście, że cię
spotkałem.
Posłała mi równie niepewny uśmiech.
- Pan wciąż nic nie pamięta? –
zapytała.
- Ty –poprawiłem ją – Mam
przebłyski. Kojarzę swojego przyjaciela, nazywał się James. Zdaję się, że razem
polowaliśmy.
Usłyszałem kilka pocieszających
słów. Skończyłem rybę i kiedy Susan zniknęła w kuchni, pogrążyłem się w
rozmyślaniach. Jakżesz się nazywałem? Imię, imię, moje imię! Harry Potter! Te
dwa słowa zajaśniały nagle w moich myślach i byłem pewien, że nieprzypadkowo.
Ale czy to mogłem być ja? Przemknął obraz chłopca w rozczochranej czuprynie.
Czy tak wyglądałem będąc dzieckiem? Trochę jak chłopiec Susan. Czułem silną
więź z tym imieniem. Z tą postacią. Harry Potter.
Kiedy Susan wróciła z kuchni,
odkaszlnąłem znacząco, skupiając na sobie jej uwagę.
- Występuję prawdopodobieństwo, że
na imię mi Harry. Harry Potter, będąc dokładnym. Nagle zdałem sobie z tego
sprawę.
- Miło mi cię poznać, Harry –
odpowiedziała i podała mi rękę ponad stołem, tak, jakbyśmy poznali się dopiero
teraz.
Uścisnąłem ją delikatnie i
ukłoniłem się. Kobieta wydawała się teraz trochę bardziej rozluźniona, jakby
kontakt z Harry Potterem był znacznie bezpieczniejszy niż z bezimiennym
mężczyzną. Może tak było, sam nie wiem. Ja też czułem się z tym znacznie lżej.
Jakby to odkrycie na dobre mnie ukonstytuowało, utrwaliło moje istnienie.
Posiadanie imienia świadczyło o realności egzystencji. I ja je miałem. Brzmiało
- Harry Potter.
*
Z pomocą Susan trafiłem do szpitala
St. Mary’s. Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek był w podobnym miejscu. Wypełniało
je mnóstwo przeróżnych maszyn, których lekarze, jak ich tutaj zwano, używali,
by diagnozować choroby. Na mnie użyto co najmniej trzech, jednak żadna nie
wykryła odstępstw od normy. Powiedziano mi, że to nie powód do zmartwień, a
wręcz, że to nawet dobrze, bo nie miałem guza mózgu ani jakiegoś bąblowca. Jak
mi życie miłe, nie miałem pojęcia, że na mózgu można sobie nabić guza, więc z
tym większą radością przyjąłem, że we wnętrzu mojej czaszki wszystko było w
porządku. Pozostawał tylko jeden problem. Przyczyna mojej amnezji nie została
ustalona, przepisano mi tylko jakieś leki i skierowano na wizytę u psychiatry.
Podejrzewałem, że był to jakiś kolejny lekarz, bo wszystkie ich specjalności
kończyły się na dziwne końcówki.
W szpitalu spędziłem czterdzieści
osiem godzin, usilnie rozmyślając nad swoją odzyskaną tożsamością. Nastrój
zmieniał mi się jak w kalejdoskopie, ponieważ moje przekonanie, co do
bycia Harrym Potterem, miało, jakby to
ująć, wzloty i upadki. Targały mną jakieś na wpół zrozumiałe wątpliwości. O
najcięższy ból głowy przyprawiała mnie kwestia pewnej blizny. Harry
Potter-chłopiec, którego postać powróciła do moich myśli, miał na czole
charakterystyczną bliznę w kształcie pioruna. Zdawała mi się czymś na kształt
jego atrybutu, nieodłącznie przypisanego do tej osoby. Ja nie nosiłem śladu
czegoś podobnego i nieustanne rozmyślania w tym temacie doprowadziły mnie w
pewnym momencie, do tak podłego stanu, że zacząłem myśleć o samym sobie, Harrym
Potterze, per on. Susan, która odwiedziła mnie drugiego dnia, zapewniała, że to
tylko przejściowe złe samopoczucie i że po kilku spotkania z psychiatrą
wszystko mi się rozjaśni. Bardzo na to liczyłem. Niemniej jednak, nim zdołałem
się z nim spotkać, ba!, nim Susan opuściła moją salę, wydarzyło się coś, co raz
na zawsze powinno było rozwiać moje wątpliwości. Otóż policja, powiadomiona o
moim zjawieniu się w szpitalu, mojej amnezji oraz podejrzeniach co do
tożsamości, przetrząsnęła swoje bazy danych i miała trafienie! Otóż niejaki
Harold Potter, czterdziestojednoletni mieszkaniec Londynu, nieźle pasujący do
mojego rysopisu, z zawodu wuefista, zaginął trzy lata temu, po prostu wychodząc
z domu i nigdy do niego nie wracając. Jego zaginięcie zgłoszono po czterech
dniach, w czasie których nie zgłosił się do pracy i nie odpowiadał na telefony.
Jego brat dobijał się do drzwi, aż w końcu zostały wyważone, lecz w mieszkaniu
nie było nikogo. Wszystko zastano w należytym porządku, brakowało tylko
właściciela. Z braku śladów, poszukiwania utknęły w martwym punkcie.
I oto nagle się zjawiłem. Po trzech
latach, z zanikiem pamięci i wizją postaci w czarnych szatach. Zdecydowałem się
opowiedzieć o nich funkcjonariuszom, lecz uznali (nieco drwiąco), że aby mogli
rozpocząć śledztwo, stan mojego umysłu musi się poprawić. Niech ich szlag, a
jeśli ci dranie wciąż mieli Jamesa?! Kiedy zacząłem na nich wrzeszczeć, podano
mi jakieś środki na uspokojenie i zarządzono, że zostanę pod obserwacją jeszcze
przez jeden dzień. Wtedy też miał się pojawić Ralph, mój brat, który w czasie
mojej nieobecności trzymał pieczę nad moim majątkiem. Ta wiadomość trochę mnie
uspokoiła, bo zacząłem sobie przypominać, że w istocie, miałem brata i choć w
jakiś sposób czułem, że niezbyt nam się kiedyś układało, liczyłem, że po tym
wszystkim, zdołamy wyjść na prostą. Susan została ze mną do około
dziewiętnastej i wydawało się, że wszystkie te nowe odkrycia cieszą ją niemal
tak samo, jak mnie. Żartowałem sobie, choć mogło być w tym nieco racji, że
powodem tego był fakt, że nie okazałem się przestępcą czy zbiegiem z Azkabanu.
Przypomniałem sobie tę nazwę i natychmiast stało się dla mnie jasne, że miała
wiele wspólnego z postaciami w płaszczach, jednak nie dałem tego po sobie
poznać, spytałem tylko Susan, czy mogłaby ją znaleźć w encyklopedii czy czymś
podobnym. Oświadczyła, że znajdzie ją w Internecie, a ja ze zrozumieniem
pokiwałem głową, jakbym często sam szukał tam danych. Gdziekolwiek to było.
Susan wróciła do domu, a ja długo
nie mogłem zasnąć, próbując uporządkować w głowie wszystkie nowo otrzymane
informacje. Trochę to głupie, ale kiedy już odkryłem swoją tożsamość, czułem
się nieco zawiedziony, że byłem po prostu Harroldem Potterem, wuefistą w
katolickiej szkole. Ja, który, być może, jedną ręką zatrzymałem pędzący
samochód, miałbym być tylko zwykłym nauczycielem? Może to przesadna duma, ale
czułem się kimś bardziej wyjątkowym. Na przykład sportowcem. Albo arystokratą.
Ta druga koncepcja bardzo mnie rozbawiła i poprawiła mój nastrój na tyle, że
koniec końców, zawinąłem się w swoją kołdrę i po chwili zasnąłem.
Ale taki znów niewinny i miły to on być nie może (pomimo, że sprawia takie wrażenie :P) w końcu siedział w Azkabanie... Może dobrze, że wszystko zapomniał
OdpowiedzUsuń