niedziela, 1 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 3 ( Jean Micheal Jarre - Equinoxe)


Usłyszałem dzwonek i po chwili dzieci zaczęły wysypywać się ze szkoły. Rozchodziły się na wszystkie strony, część samotnie, część odbierane przez rodziców. Ja też postanowiłem ruszyć dalej. Zrobiłem zaledwie kilka kroków, gdy jakiś dzieciak, zupełnie na oślep, wleciał na jezdnię. Skoczyłem w jego stronę, widząc nadjeżdżający autobus. Byłem szybszy. Złapałem go i zasłoniłem, beznadziejnie wyciągając przed siebie rękę. I wtedy stało się coś dziwnego. Autobus się zatrzymał. Nie, to ja go zatrzymałem. Jedną ręką. Wgniecenie po moich palcach zagłębiało się kilkanaście centymetrów w jego przód. Zszokowany spojrzałem na swoją dłoń. Skąd miałem tyle siły?! Przestraszony dzieciak wgapiał się we mnie z rozdziawionymi ustami. Kierowca wygramolił się z autobusu, przepychając się przez jakąś białą poduszkę, która pojawiła się znikąd przed jego twarzą. Jego nierozumiejący wzrok krążył między mną, dzieckiem i jego pojazdem.
- Jak, na Miłość Boską?! – wymamrotał kierowca, a ja z miną zwycięscy poklepałem się po bicepsie.
Chociaż wiedziałem, że to niemożliwe. Złamałem co najmniej kilka praw rządzących światem przyrody. Powinienem był leżeć tam, kilka metrów stąd, zmieciony z powierzchni ziemi przez tę przeklętą machinę. Razem z dzieciakiem. Ale staliśmy tu, nietknięci, bez choćby zadrapania. To musiał być cud. Albo, nie wiem co, coś jak z książki, opowiadania, bajki. Jakbym miał w sobie jakąś moc. Nadludzką.
Ktoś biegł w naszą stronę. Z wysoko uniesionymi rękami, krzycząc coś czego nie zrozumiałem. To musiało być imię, bo dzieciak skoczył w tamtą stronę i zaraz wylądowali w swoich objęciach. Przetarłem oczy ze zdumienia. A niech mnie! Przecież to ta sama kobieta!
-To pan? – spytała ponad ramieniem chłopca, a ja uśmiechnąłem się przyjaźnie, tak, jakbyśmy po prostu wpadli na siebie w kawiarni.
Stojący obok mnie kierowca autobusu wciąż otwierał i zamykał usta ( wyglądając przy tym jak przerośnięta ryba), ale żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust.
- Zejdźmy z jezdni – zaproponowałem, dając sobie dodatkową chwilę czasu, by zapanować nad szaloną gonitwą myśli, która eksplodowała w mojej głowie i spokojnie odgrywać swoją partię bohatera.
Jakkolwiek nie byłem pewien, a może raczej, jakkolwiek wszelka logika wskazywała, że nie mogłem własnoręcznie zatrzymać tego pojazdu, myśl o tym, że być może, dzięki moim cudownym zdolnościom dokonałem tego co niemożliwe, przyjemnie łechtała moje ego. Czułem się z tym po prostu wyśmienicie. I na dodatek wzrok tej kobiety, mówiący mi, że ma mnie za zbawcę, człowieka, który dokonał wielkiego czynu. Jak bohater chanson de gest, jakby to ujęli Francuzi. Nie mam pojęcia czemu, akurat oni przyszli mi na myśl.
- Jak ja się panu odwdzięczę – powiedziała kobieta, wciąż mocno ściskając chłopca – Uratował go pan.
Machnąłem ręką , jakby było to coś co zwykłem robić każdego ranka.
- Myślę, że jest coś co mogłaby pani dla mnie zrobić – odpowiedziałem w tonie pogawędki – Tak się składa, że wciąż nie jadłem śniadania.
Uśmiechnęła się nerwowo.
- A więc nie dotarł pan do szpitala?
Obróciłem ustami.
- Miałem drobne problemy natury technicznej – wyjaśniłem, a kobieta pojęła moją subtelną sugestię, że wolałbym odłożyć tę kwestię na później.
Po chwili na miejscu pojawili się mężczyźni w charakterystycznych uniformach, których wszyscy nazywali tutaj policją, mnie zaś tkwiło w głowie określenie „wydział do spraw przestrzegania prawa”. Nie podzieliłem się z nikim tym spostrzeżeniem, nie chcąc znów być traktowanym z politowaniem. Opisałem policjantom całe zdarzenie i po jakichś czterdziestu minutach byliśmy wolni. Kobieta, której imienia wciąż nie znałem, spełniając moje życzenie, zaprosiła mnie na obiad, okazało się bowiem, że dochodziła druga. Odkąd zacząłem myśleć o jedzeniu, poczułem jak bardzo głód ściska mi kiszki. Nie wiem kiedy jadłem ostatnim razem, ale czułem, jakby wydarzyło się to wieki temu. W drodze, rozmowa nie kleiła nam się zbyt dobrze, bo kobieta wciąż była zbyt roztrzęsiona. Chyba ze cztery razy powtórzyła coś o niesamowitym zbiegu okoliczności i tym, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Jej mieszkanie znajdowało się w jednej z okolicznych, kilkurodzinnych kamieniczek. Zdjąłem buty i wprowadzony do salonu, zająłem miejsce za stołem, podczas, gdy ona krzątała się w kuchni. Miałem wrażenie, że w moim domu też ktoś dla mnie gotował. A może tylko wracałem myślami do dzieciństwa? Czułem zapach czegoś smażonego. Ni w ząb nie obchodziło mnie co to będzie, chciałem po prostu jak najszybciej napełnić żołądek. Kobieta wyłoniła się z kuchni, niosąc trzy talerze. Ryba z frytkami. Przywołała syna (miał na imię Charlie, nie wiem czemu nie zrozumiałem od razu) i usiadła naprzeciw mnie.
- Musi mi pan wybaczyć, że przyjmuję go tak skromnie, ale… - urwała widząc, że miałem już usta pełne frytek.
Przełknąłem ciężko i wyszczerzyłem się w uśmiechu.
- To ja przepraszam, strasznie zgłodniałem – wytłumaczyłem się.
- Pewnie nie miał się pan gdzie podziać?
Przytaknąłem niechętnie.
- Będę wdzięczny, jeśli pomoże mi pani dotrzeć do tego szpitala – powiedziałem po kilku kolejnych kęsach – Okazało się, że miałem przy sobie tylko obcą walutę.
Pokazałem jej sakiewkę, ale ona również nie kojarzyła podobnych monet. Obiecała, że zawiezie mnie do szpitala St.Mary’s. Będąc ścisłym ujęła to słowami „tym razem nie puszczę już tam pana samego”. Było mi z tym bardzo miło.
- Jak pani na imię?
-Susan – odpowiedziała nieśmiało.
- Susan. Miałem szczęście, że cię spotkałem.
Posłała mi równie niepewny uśmiech.
- Pan wciąż nic nie pamięta? – zapytała.
- Ty –poprawiłem ją – Mam przebłyski. Kojarzę swojego przyjaciela, nazywał się James. Zdaję się, że razem polowaliśmy.
Usłyszałem kilka pocieszających słów. Skończyłem rybę i kiedy Susan zniknęła w kuchni, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Jakżesz się nazywałem? Imię, imię, moje imię! Harry Potter! Te dwa słowa zajaśniały nagle w moich myślach i byłem pewien, że nieprzypadkowo. Ale czy to mogłem być ja? Przemknął obraz chłopca w rozczochranej czuprynie. Czy tak wyglądałem będąc dzieckiem? Trochę jak chłopiec Susan. Czułem silną więź z tym imieniem. Z tą postacią. Harry Potter.
Kiedy Susan wróciła z kuchni, odkaszlnąłem znacząco, skupiając na sobie jej uwagę.
- Występuję prawdopodobieństwo, że na imię mi Harry. Harry Potter, będąc dokładnym. Nagle zdałem sobie z tego sprawę.
- Miło mi cię poznać, Harry – odpowiedziała i podała mi rękę ponad stołem, tak, jakbyśmy poznali się dopiero teraz.
Uścisnąłem ją delikatnie i ukłoniłem się. Kobieta wydawała się teraz trochę bardziej rozluźniona, jakby kontakt z Harry Potterem był znacznie bezpieczniejszy niż z bezimiennym mężczyzną. Może tak było, sam nie wiem. Ja też czułem się z tym znacznie lżej. Jakby to odkrycie na dobre mnie ukonstytuowało, utrwaliło moje istnienie. Posiadanie imienia świadczyło o realności egzystencji. I ja je miałem. Brzmiało - Harry Potter.
*
Z pomocą Susan trafiłem do szpitala St. Mary’s. Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek był w podobnym miejscu. Wypełniało je mnóstwo przeróżnych maszyn, których lekarze, jak ich tutaj zwano, używali, by diagnozować choroby. Na mnie użyto co najmniej trzech, jednak żadna nie wykryła odstępstw od normy. Powiedziano mi, że to nie powód do zmartwień, a wręcz, że to nawet dobrze, bo nie miałem guza mózgu ani jakiegoś bąblowca. Jak mi życie miłe, nie miałem pojęcia, że na mózgu można sobie nabić guza, więc z tym większą radością przyjąłem, że we wnętrzu mojej czaszki wszystko było w porządku. Pozostawał tylko jeden problem. Przyczyna mojej amnezji nie została ustalona, przepisano mi tylko jakieś leki i skierowano na wizytę u psychiatry. Podejrzewałem, że był to jakiś kolejny lekarz, bo wszystkie ich specjalności kończyły się na dziwne końcówki.
W szpitalu spędziłem czterdzieści osiem godzin, usilnie rozmyślając nad swoją odzyskaną tożsamością. Nastrój zmieniał mi się jak w kalejdoskopie, ponieważ moje przekonanie, co do bycia  Harrym Potterem, miało, jakby to ująć, wzloty i upadki. Targały mną jakieś na wpół zrozumiałe wątpliwości. O najcięższy ból głowy przyprawiała mnie kwestia pewnej blizny. Harry Potter-chłopiec, którego postać powróciła do moich myśli, miał na czole charakterystyczną bliznę w kształcie pioruna. Zdawała mi się czymś na kształt jego atrybutu, nieodłącznie przypisanego do tej osoby. Ja nie nosiłem śladu czegoś podobnego i nieustanne rozmyślania w tym temacie doprowadziły mnie w pewnym momencie, do tak podłego stanu, że zacząłem myśleć o samym sobie, Harrym Potterze, per on. Susan, która odwiedziła mnie drugiego dnia, zapewniała, że to tylko przejściowe złe samopoczucie i że po kilku spotkania z psychiatrą wszystko mi się rozjaśni. Bardzo na to liczyłem. Niemniej jednak, nim zdołałem się z nim spotkać, ba!, nim Susan opuściła moją salę, wydarzyło się coś, co raz na zawsze powinno było rozwiać moje wątpliwości. Otóż policja, powiadomiona o moim zjawieniu się w szpitalu, mojej amnezji oraz podejrzeniach co do tożsamości, przetrząsnęła swoje bazy danych i miała trafienie! Otóż niejaki Harold Potter, czterdziestojednoletni mieszkaniec Londynu, nieźle pasujący do mojego rysopisu, z zawodu wuefista, zaginął trzy lata temu, po prostu wychodząc z domu i nigdy do niego nie wracając. Jego zaginięcie zgłoszono po czterech dniach, w czasie których nie zgłosił się do pracy i nie odpowiadał na telefony. Jego brat dobijał się do drzwi, aż w końcu zostały wyważone, lecz w mieszkaniu nie było nikogo. Wszystko zastano w należytym porządku, brakowało tylko właściciela. Z braku śladów, poszukiwania utknęły w martwym punkcie.
I oto nagle się zjawiłem. Po trzech latach, z zanikiem pamięci i wizją postaci w czarnych szatach. Zdecydowałem się opowiedzieć o nich funkcjonariuszom, lecz uznali (nieco drwiąco), że aby mogli rozpocząć śledztwo, stan mojego umysłu musi się poprawić. Niech ich szlag, a jeśli ci dranie wciąż mieli Jamesa?! Kiedy zacząłem na nich wrzeszczeć, podano mi jakieś środki na uspokojenie i zarządzono, że zostanę pod obserwacją jeszcze przez jeden dzień. Wtedy też miał się pojawić Ralph, mój brat, który w czasie mojej nieobecności trzymał pieczę nad moim majątkiem. Ta wiadomość trochę mnie uspokoiła, bo zacząłem sobie przypominać, że w istocie, miałem brata i choć w jakiś sposób czułem, że niezbyt nam się kiedyś układało, liczyłem, że po tym wszystkim, zdołamy wyjść na prostą. Susan została ze mną do około dziewiętnastej i wydawało się, że wszystkie te nowe odkrycia cieszą ją niemal tak samo, jak mnie. Żartowałem sobie, choć mogło być w tym nieco racji, że powodem tego był fakt, że nie okazałem się przestępcą czy zbiegiem z Azkabanu. Przypomniałem sobie tę nazwę i natychmiast stało się dla mnie jasne, że miała wiele wspólnego z postaciami w płaszczach, jednak nie dałem tego po sobie poznać, spytałem tylko Susan, czy mogłaby ją znaleźć w encyklopedii czy czymś podobnym. Oświadczyła, że znajdzie ją w Internecie, a ja ze zrozumieniem pokiwałem głową, jakbym często sam szukał tam danych. Gdziekolwiek to było.
Susan wróciła do domu, a ja długo nie mogłem zasnąć, próbując uporządkować w głowie wszystkie nowo otrzymane informacje. Trochę to głupie, ale kiedy już odkryłem swoją tożsamość, czułem się nieco zawiedziony, że byłem po prostu Harroldem Potterem, wuefistą w katolickiej szkole. Ja, który, być może, jedną ręką zatrzymałem pędzący samochód, miałbym być tylko zwykłym nauczycielem? Może to przesadna duma, ale czułem się kimś bardziej wyjątkowym. Na przykład sportowcem. Albo arystokratą. Ta druga koncepcja bardzo mnie rozbawiła i poprawiła mój nastrój na tyle, że koniec końców, zawinąłem się w swoją kołdrę i po chwili zasnąłem.

1 komentarz:

  1. Ale taki znów niewinny i miły to on być nie może (pomimo, że sprawia takie wrażenie :P) w końcu siedział w Azkabanie... Może dobrze, że wszystko zapomniał

    OdpowiedzUsuń