Obudziłem się. To był nowy dzień,
nowa epoka. Nie byłem już bezimiennym, zbłąkanym dziwakiem szukającym
nieistniejącego kota. Powitałem ten dzień jako nowy, a właściwie powrotnie
narodzony człowiek. Harry, a dokładnie Harold Potter. Najzwyklejszy nauczyciel
wuefu, który w niezwykłych okolicznościach uratował dziecko Susan.
Miałem nadzieję spotkać ją znowu,
jednak teraz przygotowywałem się na inne spotkanie, ze swoim bratem Ralphem,
którego nie widziałem tak dawno. Przebrałem się ze szpitalnych łachów, z
powrotem w swoje ubranie i w napięciu usiadłem na krawędzi łóżka. Nerwowo
pomachałem ładnej pielęgniarce, którą zaczepiałem za każdym razem, gdy
przechodziła. Uśmiechnęła się rozbawiona.
Miałem w głowie tylko jedną myśl.
Tliła się w niej, jak odległe światełko nadziei. Liczyłem, że spotkanie z
bratem, z którym przecież spędziłem pół życia, przywoła zakryte twarze,
wydarzenia, emocje. Mówiąc w skrócie, że to spotkanie przywróci mi nie tylko
imię, ale i całą moją historię, całego mnie.
Wsłuchiwałem się w tykanie zegara.
Pragnąłem, by przywrócono mi wspomnienia całego tego przeminionego czasu.
Mojego dzieciństwa, mojej dorosłości. Mojego życia. Oddajcie mi je! Zwróćcie co
do mnie należy!
Jakiś mężczyzna stanął w moich
drzwiach. Był ode mnie nieco młodszy i nosił krótsze, proste włosy.
- Ralph? – spytałem zdumiony.
- Harry?! – zawołał z radosną
ekscytacją – Na Miłość Boską, to ty!
Skoczył ku mnie i ja też poderwałem
się z łóżka. Objął mnie i mocno poklepał po plecach. Odwzajemniłem to drugie.
-Nie nosiłeś czasem dłuższych
włosów? – spytałem niby żartem, bo to jako pierwsze przyszło mi na myśl.
Powinny być dłuższe. Sporo dłuższe.
Ralph zaśmiał się głośno.
- Więc coś tam jeszcze pamiętasz,
co? – spytał. – Za dzieciaka obaj mieliśmy dłuższe, Harry.
Uśmiechnąłem się. A więc się
zgadzało! Obraz młodego Ralpha krążył w mojej głowie. Ja musiałem zacząć
zapuszczać włosy niedługo po tym, jak zraniłem się w głowę. A może właśnie
wtedy. By ukryć bliznę.
- Zabieram cię stąd, stary –
stwierdził mój brat – Chryste! – Usiadł na moim łóżku, jakby opadł z sił. – Już
myślałem, że zginąłeś na dobre. – Gdy usiadłem obok, znów klepnął mnie po
plechach, jakby chciał się upewnić czy jestem materialny. – Wciąż to do mnie
dociera.
- Będziesz musiał opowiedzieć mi o
wszystkim. O naszej rodzinie, o kumplach, o szkole… Wciąż mam w głowie mnóstwo
luk – powiedziałem, nie tracąc nadziei, bo choć sam widok brata niczego nie
zdziałał, jego historie z pewnością zdołają pomóc.
- No jasne! Zrobimy wielkie
przyjęcie, przyjdą wszyscy, których znasz. W mig przypomnisz sobie wszystko.
Odetchnąłem. Co za ulga. Widziałem
przed sobą szeroką drogę, która powiedzie mnie do powrotu. Znów czułem się
pewny. Prawie jak koło zatrzymanego autobusu.
- Chodźmy, Ralph. Chcę stąd wyjść
do normalnego świata. Do mojego świata – poprawiłem się, a on wyszczerzył do
mnie zęby.
Moja ulubiona pielęgniarka bardzo
się ucieszyła, słysząc, że wszystko się powiodło (nie, nie dlatego, że wreszcie
się mnie pozbyła!) i teraz to ona machała mi na pożegnanie, gdy ostatecznie
załatwiliśmy wszystkie szpitalne formalności. Z ukłonem wyszedłem z oddziału.
Musieliśmy przezwyciężyć jeszcze parę innych kwestii papierologicznych na
policji i w jakichś urzędach, trzeba było bowiem zatwierdzić moje odnalezienie,
przywrócić mi dowód tożsamości i rozwiązać wszelkie zawiłości prawne nastałej
sytuacji. Postanowiliśmy zająć się tym jak najszybciej, by pozwolić
biurokratycznym procedurom toczyć się swoim żółwim, to znaczy dostojnym,
tempem. Do mieszkania Ralpha dotarliśmy koło siedemnastej, a jego żona czekała
już na nas z obiadem. Był tam także jego ośmioletni syn Peter i trzyletnia
córeczka Amy, urodzona już po moim zniknięciu. Co dziwne, zupełnie nie
kojarzyłem ani Jenny, żony Ralpha, ani jego syna. Jedyny Peter jaki przychodził
mi na myśl, to niski, przygarbiony i trochę niezadbany chłopak, z którym zdaję
się chodziłem do szkoły. Tak jak z Jamesem. Może on powie mi co się z nim
stało?
- Gdzie był wujek Harry cały ten
czas kiedy nas nie odwiedzał? – wypalił Peter gdzieś na początku obiadu, a ja
powstrzymałem Jenny przed strofowaniem go.
- Najprawdopodobniej porwali mnie
kosmici i nie chcąc pozostawiać śladów, wyczyścili mi pamięć – wyjaśniłem z
pełną powagą.
Chłopiec rozdziawił usta, tak, że
wypadł mu z nich kawałek kurczaka, a Jenny i Ralph wymienili przerażone
spojrzenia. Wytrzymałem jeszcze moment, pełniej napięcia ciszy, by w końcu
parsknąć śmiechem.
- Żartowałem! – Ralph też się
zaśmiał, a Jenny ciężko wypuściła powietrze.
Tylko Peter wyglądał na
zawiedzionego.
- Co planujesz teraz robić, Harry?
– spytała Jenny.
- Dajże mu spokój, przecież ledwie
wrócił do życia! – wtrącił się Ralph, ale uśmiechnąłem się uspokajająco.
- Wybiorę się na kilka spotkań z
tym lekarzem, spróbuję przypomnieć sobie ile tylko się da, no i chciałbym
wrócić do starej pracy. Tak szybko jak to możliwe. – Ralph pokiwał głową z
uznaniem. – No i poznałem miłą kobietę. – Mrugnąłem do nich łobuzersko.
- Tę pielęgniarkę? – spytał Ralph.
Zaprzeczyłem i po krótce
opowiedziałem im o Susan. Chciałem im zaimponować swoim opanowaniem. Pokazać,
że tak właściwie to nic mi nie jest. Luz, jak to się mówi.
- Poderwałeś ją na zanik pamięci?!
– zaśmiał się Ralph, na co Jenny skrzywiła się kwaśno. – Zawsze byłeś w tym
dobry.
Jeśli tak mówił, to pewnie tak
było, chociaż jakoś nie przypominałem sobie zbyt wielu kobiet, może jedną czy
dwie dziewczyny ze szkoły. Z nieznanych mi przyczyn, czasy szkolne powracały do
mnie najłatwiej, zaś wszystko co działo się później, poza postaciami w
płaszczach skrywała kotara tajemnicy.
- Słuchaj, pomyśleliśmy z Jenny, że
może dobrze, by było, gdybyś został u nas przynajmniej do końca miesiąca, bo
wiesz, po pierwsze twoje mieszkanie chwilowo wynajmują studenci, a poza tym…
-Na razie mogę nie być
samowystarczalny – dokończyłem za niego, choć przyznanie się do tego nie
przyszło mi łatwo. Maska opadła, zostałem przejrzany. – Byłbym za to bardzo
wdzięczny, bo wciąż jeszcze się nie odnajduję. Nie kojarzę nawet niektórych
rzeczy. – Wskazałem na stojącą na jednej
z kuchennych szafek maszynę. – I czy moglibyście mi wyjaśnić, czym, na brodę
Merlina, jest Internet? To jakaś wielka biblioteka czy jak?
Ralph nie zdołał powstrzymać
uśmiechu.
- Nie wiesz co to Internet?
-Ani komórka mająca numer telefonu.
Peter parsknął, a mój brat niemal
zakrztusił się herbatą.
-Robisz sobie jaja, tak? – spytał,
sondując mnie wzrokiem.
Zaprzeczyłem. Ralph pokazał mi
„mały aparat telefoniczny” i z grubsza objaśnił jak się z nim obchodzić, ale
przy Internecie natknęliśmy się na sporo grubszy problem, bo chociaż rozumiałem
co to „wielka, międzynarodowa baza danych”, nie miałem bladego pojęcia czym
jest komputer. Po obiedzie Peter i Ralph zajęli się objaśnianiem mi cóż to był
za cud techniki, potem zaś przeszliśmy do telewizora, DVD i mikrofalówki. Peter
pokazywał mi też swoje zabawki, z których najbardziej spodobał mi się model
motoru.
- Wiesz co to jest, wujku? – spytał
chłopiec.
-Jasne! Zawsze uwielbiałem motory –
odparłem z przekonaniem.
- Myślałem, że wolisz auta, Harry –
stwierdził Ralph.
- Coś ty. Miałem kiedyś motor,
niebieski, nie pamiętasz? Nie wiem co się z nim stało.
- Jesteś pewien? Nie kojarzę, żebyś
miał motor.
Znowu! Jak to możliwe? Przecież na
pewno, bez najmniejszej wątpliwości miałem motor! Był jednym z moich ulubionych
przedmiotów. Pamiętam nawet ryk jego silnika, dotyk kierownicy na opuszkach
palców.
-A czy miałem przyjaciół Jamesa i
Petera? Albo koleżankę z dużym, rudym kotem?
Ralph zaprzeczył, a ja poczułem
silne ukłucie czegoś zimnego.
-Może chociaż chodziłem do szkoły w
starym, wielkim gmachu?
Znów zaprzeczył zaniepokojony i tym
razem wypełniła mnie nieprzemożona bezradność, totalne zwątpienie. Czyżby moje
wspomnienia były tylko ułudą? Stekiem bzdur jak ten dziwny sen? Z wielkim
ciężarem na sercu kładłem się spać, licząc, że być może, spotkanie z lekarzem
wyjaśni mi cokolwiek.
*
Znów miałem mętlik w głowie i, choć
starałem się jak mogłem, by tego nie okazać, czułem strach. Bałem się, że ta
jedna rozmowa odbierze mi wszystko, co jak sądziłem, zdążyłem do tej pory
odzyskać, znów pogrąży mnie w niebycie, czy może bardziej w chaosie, tym
nieuporządkowanym praprzodku istnienia. Chcąc znów zaimponować swym luzem
Peterowi i Jenny, zaprosiłem Susan na podwieczorek, używając swojej odzyskanej
komórki (z nową kartą Slim i przeładowaniem). Rzuciłem im przy tym jakimś
żałosnym dowcipem o tym, jak to czuję się znów w pełni sobą, mając miliard i
jedną, a nie tylko miliard komórek.
Ruszyłem na spotkanie z przeznaczeniem
i koło dwunastej siedziałem już w poczekalni doktora Meyersa. Nie było tam
nikogo oprócz mnie i schludnej, ciemnowłosej sekretarki. W milczeniu czekałem
aż mój poprzednik opuści gabinet. W końcu, w drzwiach gabinetu ukazał się niski,
korpulentny facet, siwy i łysiejący. Wyglądał na dość zadowolonego. Skinął do
mnie głową, rzucił kilka słów pożegnania sekretarce i zaraz zniknął w drzwiach
wyjściowych.
-Zapraszam – usłyszałem z wnętrza,
wziąłem głęboki oddech i odprowadzany pocieszającym spojrzeniem sekretarki,
wszedłem do gabinetu.
Wymieniliśmy uścisk dłoni i
usiadłem przed biurkiem, naprzeciw wysokiego, przystojnego (chyba) mężczyzny w
granatowej koszuli i spodniach od garnituru.
- Pan Harold Potter, jak mniemam –
stwierdził, mierząc mnie wzrokiem.
Przytaknąłem, a on zajrzał do
jakichś kartek, prawdopodobnie przysłanych mu ze szpitala.
- Jak rozumiem pańskim problemem
jest amnezja.
Milczałem, nie będąc pewnym czy
było to pytanie, ale w końcu rzuciłem, próbując rozluźnić sam siebie:
- Nie pamiętam. – Mężczyzna
przeszył mnie wzrokiem. – Żartuję, tak właśnie z tym przyszedłem.
Meyers uśmiechnął się pogodnie.
- To ważne, by czuł się pan
swobodnie. Mam jednak nadzieję, że nasza dalsza rozmowa będzie się toczyć na
poważnie.
- Oczywiście.
-A więc może zaczniemy od tego co
pan pamięta, panie Potter? Czy to jakiś okres, może wspomnienia konkretnej
osoby?
-Nie – zaprzeczyłem – To raczej
wyrwane z kontekstu obrazy. Osoby, sytuacje. Bez żadnej ciągłości, chronologii.
Zdaję się, że najlepiej pamiętam szkołę, chociaż… -zawahałem się i urwałem.
-Chociaż? – nalegał Meyers.
- Część moich wspomnień nie pokrywa
się z tym co opowiadał mi Ralph, mój brat.
- Co na przykład?
Opowiedziałem mu o Jamesie i o tym
jak wyraźnie pamiętam jego wygląd i to, że byliśmy przyjaciółmi, o wielkim
gmachu szkoły, niemal zamku, ze stawem i lasem, a także o moim niebieskim
motocyklu, którego według Ralpha nigdy nie miałem.
-Pańskie odczucia są jak
najbardziej zrozumiałe, jednak musi pan przyjąć do wiadomości to co teraz
powiem, jakkolwiek może to być dla pana trudne. Do odkrycia prawdy czeka nas
długa i żmudna droga. Musi pan przyjąć, że nie wszystko, co zdaję się być
pewne, okaże się na końcu prawdziwe. Porównałbym ten proces do oddzielania
ziarenek ryżu od mieszaniny innych składników, na przykład piasku, kamyków,
grochu, zboża. To co prawdziwe nie musi być na pierwszy rzut oka najjaskrawsze,
największe czy najoczywistsze. Może kryć się w cieniu iluzji, fantazji i
fałszywych wspomnień.
- Ale…- zawahałem się – Jaką w
takim razie mam pewność, że naprawdę jestem Haroldem Potterem?
-To akurat można sprawdzić dość
łatwo. Wystarczy prosty genetyczny test.
-Nie chcę żadnych kolejnych badań!
– wybuchnąłem – Rozpoznał mnie przecież mój brat! I jego rodzina! To chyba...
-Myślę, że jest to wystarczający
dowód, by uznać ten fakt za pewnik – dokończył Meyers zupełnie spokojnie, acz
bardzo stanowczo – To całkiem niezłe miejsce, by zacząć. Wielu nie ma takiego
szczęścia.
Otrząsnąłem się.
- Przepraszam za ten wybuch, trochę
mnie poniosło.
Przytaknął wyrozumiale.
-Wiem, że to dla pana frustrujące.
Pojedynek z własną pamięcią, wyobraźnią, myślami. Ale pomogę panu, na tyle, na
ile jest to w mojej mocy. Czy jest coś jeszcze, co szczególnie pana martwi?
Zastanowiłem się przez moment.
-Nie kojarzę niektórych
przedmiotów. Głównie nowoczesnych sprzętów. Nie wiedziałem co to Internet,
komórka, mikrofalówka.
-Te sprzęty nie były chyba zbyt
popularne kiedy chodził pan do szkoły, czy tak?
- Tak sądzę.
-A jak stwierdził pan wcześniej,
wspomnienia szkoły powracają najszybciej.
- Myśli pan, że to to samo?
-Bardzo możliwe – stwierdził – ale
jest jeszcze zbyt wcześnie, by wyrokować.
Nie pomyślałem o tym, ale to
rzeczywiście zdawało się mieć sens. Skoro cały ten czas był przede mną zakryty,
czemu niby miałbym pamiętać jakieś durne maszyny?
- Jest jeszcze jedna kwestia –
powiedziałem, gdy mniej więcej ułożyłem sobie to wszystko w głowie – Czasami
zdarza mi się używać słów, które nie istnieją. Albo wyszły z użycia. Na
przykład Mugol. Słyszał pan kiedyś coś podobnego?
Pokręcił przecząco głową.
- Co miałoby oznaczać?
- Nie jestem pewien. To na pewno
niezbyt miłe określenie. Ale nie wiem co znaczy. Wydaje mi się jednak, że
kiedyś używałem go bardzo często. Tak jak słowa automobil. Podobno wszyscy
mówią teraz samochód. Albo autobus.
Doktor Meyers uśmiechnął się.
- Bardzo dobrze, że pan o tym
wspomniał panie Potter. – Uniosłem brwi, bo zrobił przydługą pauzę. – Bardzo
dobrze – kontynuował – bo to świetny przykład fałszywego wspomnienia, które
zastąpiło lukę w pańskiej pamięci. Trzeba było ją czymś zapełnić, więc pański
mózg, jakby to ująć, stworzył taką łatę. Podobnie może być z innymi kwestiami.
- Jakoś nie chcę mi się wierzyć, że
mój najlepszy przyjaciel, James, jest tylko „łatą” stworzoną przez mój mózg –
powiedziałem na głos, choć tak właściwie chciałem zachować tę myśl dla siebie.
To nie mogła być prawda. Jego
postać była zbyt realna, czułem zbyt mocną więź łączącą mnie z tym człowiekiem.
Człowiekiem, nie jakąś iluzją. Nie złudzeniem. Przypominałem sobie jak razem
przechadzaliśmy się po szkole. Zawsze we czterech – ja, James, Peter i jeszcze
ktoś, Lunatyk! Tak, on miał ze sobą jakiś problem, ciężko chorował, jak
mniemam, stąd ten pseudonim. Ale nie pamiętałem jego imienia. Wiedziałem za to,
że bardzo chcieliśmy mu pomóc. No i często łamaliśmy przepisy. Tak, szkolny
regulamin zdecydowanie nie był dla nas zbyt ważny.
- Huncwoci – wyszeptałem.
- Co proszę? – spytał doktor
Meyers, który od dłuższej chwili bacznie mi się przyglądał.
- Tak nas nazywano. Mnie i moich
przyjaciół. W szkole. Byliśmy bardzo popularni, bo nieszczególnie
przestrzegaliśmy reguł.
Lekarz ze zrozumieniem pokiwał
głową.
- Zadam panu teraz kilka pytań, a
właściwie wymienię kilka imion, miejsc i przedmiotów, a pan powie mi z czym mu
się kojarzą, dobrze?
- Tak – zgodziłem się, nerwowo
poprawiając się w fotelu. Czułem się gorzej niż przed egzaminem.
- Jane i Jorge – powiedział doktor
Meyers.
- To imiona moich rodziców –
odparłem natychmiast. – Wiem, bo Ralph mi powiedział. Nie mogłem sobie ich
przypomnieć. Chyba nie układało nam się zbyt dobrze. Pamiętam, że matka
nienawidziła mojej muzyki. Strasznie się wściekała kiedy puszczałem winyle.
- Czego pan słuchał?
- Nie pamiętałem nazwy zespołu
tylko tekst piosenki. Ralph mówi, że to Dire Straits.
Pokiwał głową z uznaniem.
- Dobry wybór – oznajmił - A teraz
Hampshire.
Cisza.
-Nic pan nie kojarzy?
Zupełnie nic. Ta nazwa nie
poruszyła w moim mózgu nawet najdrobniejszej cząstki.
- Pański brat twierdzi, że
spędzaliście tam wakacje. Niemal co roku, będąc dziećmi.
Wzruszyłem ramionami.
- Przejdźmy dalej. Samantha Smith.
Znów nic. Kojarzyłem jakiegoś
Smitha, ale był mężczyzną, zresztą, to chyba dość popularne nazwisko, nie?
Spojrzałem pytająco na doktora Meyersa.
- To pańska przyjaciółka ze szkoły.
Czy mogła to być jedna z tych dziewczyn,
o których myślałem wcześniej? A może ona była właścicielką Krzywołapa?
Powiedziałem doktorowi o swoich przypuszczeniach, a on zdradził mi, że Samantha
zjawi się na przyjęciu organizowanym przez Ralpha. Wtedy planowałem spytać ją o
kota.
- Szkoła St.George? – padło kolejne
pytanie.
- Pracowałem tam. Dowiedziałem się
tego w szpitalu. Rozmawiałem też z księdzem dyrektorem, który martwił się o
mnie i zaprosił w odwiedziny. Żeby przypomniał sobie stare kąty. Ale znów, to
nie moje wspomnienie.
Zaczynało mnie to coraz bardziej
martwić. Były to fakty z mojego życia, a nie otwierały żadnej nowej furtki,
żadnej ścieżki. Powtarzałem sobie w myślach, że wszystko będzie miało swój
czas, muszę tylko trafić na właściwy impuls, odpowiednią chwilę.
Doktor Meyers zasugerował, bym na
koniec wyjrzał przez okno jego gabinetu i rozejrzał się za czymś budzącym
wspomnienia, sam zaś zaczął coś zapisywać. Podszedłem do okna i spojrzałem na
ruchliwą ulicę. Ludzie kłębili się na chodniku, a samochody powoli sunęły po
jezdni. Nie było tam nic szczególnego. Kiosk z gazetami, światła, stacja metra.
Wielobarwna plątanina. Nagle zza jednego z zakrętów wyłonił się mknący z
zawrotną szybkością, fioletowy autobus, który przemknął przed moimi oczami,
sobie tylko znanym sposobem omijając korek i zaraz zniknął w wąskiej uliczce.
- Błędny Rycerz! – zawołałem z
przejęciem, a doktor Meyers zwrócił się w moją stronę, odwracając się na chwilę
od swoich zapisków.
-Co takiego?
- Błędny Rycerz. To taki autobus,
którym można dojechać praktycznie wszędzie. Kierowca niezbyt przejmuje się
innymi pojazdami. Wystarczy zamachać, a Rycerz się zjawi.
- Zamachać? – zdziwił się Meyers –
To chyba niemożliwe. Chciał pan powiedzieć zadzwonić.
- Być może – mruknąłem niezbyt
przekonywująco. Sądziłem, że to też znajdzie się w notatkach.
Pożegnaliśmy się i umówiliśmy na
kolejną wizytę w przyszłym tygodniu. Cieszyłem się, że to już koniec i że będę
miał aż tyle czasu, by uporać się z tym wszystkim. Na odchodnym doktor Meyers
zapytał mnie jeszcze o plany na dzisiejszy wieczór. Ucieszył się słysząc, że
miałem się z kimś spotkać.
- To stara znajoma? – spytał, a gdy
wyjaśniłem, że jak najbardziej nowa, pochwalił mnie, mówiąc, że to słuszne, iż
staram się żyć dalej.
- W końcu nawet bez wspomnień można
wieść normalne życie. I cieszyć się nim! – zakończył, a ja przeszedłem przez
próg, niezbyt przekonany.