Obudziłem się rano w całkiem
niezłym nastroju, choć spotkanie z dawnymi przyjaciółmi nie wydawało mi się już
ani tak ekscytujące, ani tak kluczowe jak wczoraj. Mając w perspektywie
spotkanie z Jamesem, który wiedział o wszystkim znacznie więcej i znacznie
lepiej, uznawałem to co najwyżej za bonus, dodatek do głównego dania. Jak
ziemniaki. A może nawet tylko koperek.
Mimo to, punktualnie o
dziewiętnastej, czekałem, odświętnie ubrany, w salonie mieszkania Ralpha, bo
goście mieli się zjawić lada chwila. Musiałem przyznać, że udzieliła mi się
nieco podniosła atmosfera, bo Jenny i mój brat, już od kilku godzin chodzili w
tę i we w tę, z napiętymi minami czyniąc przygotowania. Gdy zadzwonił pierwszy
dzwonek, we troje poderwaliśmy się jak z procy, lecąc ku drzwiom, jakby czekało
nas tam zbawienie. Była to jednak tylko trochę zmęczona, zadbana blondynka, o
niebieskich oczach i nienagannej fryzurze.
- To Samantha Smith, Harry! –
przedstawił ją Ralph, jakby to imię było tajemną inkantacją mającą uwolnić mój
umysł z pęt niepamięci.
Szybko się otrząsnąłem, zmywając z
twarzy wyraz „pierwszy-raz-widzę-cię-na-oczy” i zastępując go przyjaznym
uśmiechem.
- Harry? – wydusiła zdumiona –
Niech mnie kulę biją, nic się nie zmieniłeś!
Rzuciła mi się na szyję, nim
zdążyłem wydobyć z siebie choć słowo, odpowiedziałem więc delikatnym uściskiem,
próbując dowiedzieć się od Ralpha, ponad jej ramieniem, czy aby nie łączyło nas
kiedyś coś więcej niż szkolna ławka. Miałem wrażenie, że skinął twierdząco,
więc poprowadziłem Samanthę do salonu i usadziłem przy stole, naprzeciw siebie,
lecz nim zdążyliśmy zamienić choć słowo, dzwonek rozległ się po raz drugi.
Przeprosiłem ją i z pewną ulgą wróciłem do przedpokoju, by witać nowo
przybyłych. Byli to Tom i Bob, dwaj rudzi Irlandczycy, którzy prowadzili sklep
z płytami, i których dom sąsiadował z naszym w czasach szkoły podstawowej. Na
wejściu uraczyli mnie butelką Guinnessa, opowiadając historię o tym, jak to w
dawnych czasach naśmiewaliśmy się z długowłosych kudłaczy, a teraz ja
przeszedłem na ciemną stronę mocy. Czy czegoś takiego. Po nich, zjawił się
Anthony, dystyngowany prawnik, a mój kumpel z liceum, którego tak samo jak
moja, ucieszyła obecność Samanthy, do której jak się zdaje… żywił sentyment. Przyszli
też Fred – kolejny kumpel z liceum, Caroline i Cristy – z podstawówki, Mark,
Pete i Spencer - z czasów gimnazjum, oraz pan Henderson – przyjaciel rodziny, i
Jim wraz z Sylvią, z którymi pracowałem
w szkole St.George. A ja? Nie poczułem nic. Nihil. Zupełne zero. Jakby byli to
dla mnie zupełnie obcy ludzie, kosmici albo przypadkowi przechodnie. Zająłem
swoje miejsce i przysłuchiwałem się ich historiom, milcząc lub potakując,
czasem kręcąc przecząco głową. Z rzadka wydobywałem z siebie więcej niż jedną
sylabę, a jeśli już, składały się one głównie w słowa „nie wiem”. Dowiedziałem
się, że chodziłem z Samanthą w początkowych latach liceum, a potem rozeszliśmy
się w przyjaźni (cokolwiek miało to znaczyć), a kilka lat później ona wyszła za
sporo starszego kumpla swojego brata, z którym rozwiodła się dwa lata temu.
Cały problem polegał na tym, że choć w niej tliła się jeszcze iskra dawnego
uczucia, ja nie czułem zupełnie nic, no, może poza tym, że była nieziemsko
atrakcyjna. Niezręczność tej sytuacji potęgowała jeszcze przytłaczającą
atmosferę, jaką miało dla mnie to spotkanie. Jakbym był gościem na własnych
urodzinach. Albo stypie. Wszyscy znali mnie znacznie lepiej niż ja sam, bratali
się ze mną jak z jakimś nowopoznanym obcokrajowcem, przyglądali mi się i, co
najgorsze, gadali. Nieustannie mówili, zalewali mnie strumieniami informacji,
których nie sposób było przyswoić, a co dopiero przetworzyć i uporządkować w
logiczną całość.
- Ciotka Margaret zawsze karmiła
cię zupą pomidorową, chociaż jej nie lubiłeś!
- Pamiętasz, zawsze ścigaliśmy się
na rowerach wokół klombu!
- Miałeś kiedyś psa imieniem
Jagger, wiesz?
- Kiedy byliśmy na randce w ZOO,
potknąłeś się i wpadłeś do fontanny.
- Twoja matka zawsze powtarzała,
Harry to będzie ktoś, tak mówiła!
Od natłoku danych zaczynała mnie
boleć głowa, a w dodatku zdążyłem już wypić trzy piwa, trochę whisky i
szampana, więc klarowność mojego umysłu stopniowo ulegała pogorszeniu.
Rozweselony alkoholem Bob, głośniej podkręcił muzykę, ktoś zaczął palić, kto
inny śpiewać, boleśnie fałszując i ostatecznie, koło dwudziestej trzeciej,
przeprosiłem wszystkich i zniknąłem w toalcie.
Czułem się fatalnie. Zamknąłem za
sobą drzwi i usiadłem na podłodze, opierając się o nie plecami. Ciężko
wypuściłem powietrze. Jezu! Czułem jakby mózg miał mi za chwilę eksplodować,
rozerwać czaszkę, rozdymając się nagle jak najeżka. Zamknąłem oczy, bo ostre
światło nieosłoniętej żarówki pogarszało jeszcze to uczucie. Informacje
buzowały mi w głowie, jak chór setki głosów. A raczej jak krzyki setki targowych
sprzedawców. „Rudy kot? Nigdy nie miałam kota. Ale miałam rybki, jedna z nich
nazywała się Bonny.” „Nigdy nie miałeś motoru, Harry, ale miałeś auto. Mini
moris. Zupełnie jak Jaś Fasola! Haha!” „Fajna marynarka. Nie kojarzę żebyś
kiedyś się tak nosił.” Tornado słów. Słowa, słowa, słowa. Zamieć, grad,
zawieja. Musiałem się stąd wyrwać. Uciec. Zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
Odetchnąć.
Podniosłem się i otworzyłem okno. Powietrze było rześkie, ale nie zimne. Rozejrzałem się. Uliczne latarnie rzucały słabe światło na opustoszałą uliczkę. Niewiele myśląc stanąłem na parapecie i wolno, ostrożnie opuściłem się na gzyms. Oparty rękami o ścianę przesuwałem się bokiem w kierunku schodów przeciwpożarowych. Jakimś sposobem udało mi się do nich dotrzeć i z trudem przerzuciłem się przez barierkę. Zatrzymałem się na moment, by odetchnąć. Uwolniłem się! Zbiegłem na dół, a następnie skręciłem na główną ulicę i ruszyłem przed siebie. Bez celu. Dokądkolwiek poniosą mnie nogi. Szedłem przez jakiś czas, mijany przez nielicznych przechodniów i samochody. Obcych ludzi. Tak samo obcych, jak ci, którzy czekali teraz na mnie w domu Ralpha. Nie niosący za sobą żadnych wspomnień, nie wnoszący nic, do mojej historii.
Podniosłem się i otworzyłem okno. Powietrze było rześkie, ale nie zimne. Rozejrzałem się. Uliczne latarnie rzucały słabe światło na opustoszałą uliczkę. Niewiele myśląc stanąłem na parapecie i wolno, ostrożnie opuściłem się na gzyms. Oparty rękami o ścianę przesuwałem się bokiem w kierunku schodów przeciwpożarowych. Jakimś sposobem udało mi się do nich dotrzeć i z trudem przerzuciłem się przez barierkę. Zatrzymałem się na moment, by odetchnąć. Uwolniłem się! Zbiegłem na dół, a następnie skręciłem na główną ulicę i ruszyłem przed siebie. Bez celu. Dokądkolwiek poniosą mnie nogi. Szedłem przez jakiś czas, mijany przez nielicznych przechodniów i samochody. Obcych ludzi. Tak samo obcych, jak ci, którzy czekali teraz na mnie w domu Ralpha. Nie niosący za sobą żadnych wspomnień, nie wnoszący nic, do mojej historii.
Musieli zacząć się o mnie martwić.
Bo nie wracałem zbyt długo. Nikt nie odzywał się w łazience. Pomyślą, że
zasłabłem, zemdlałem albo rozbiłem sobie głowę. Te myśli wpędzały mnie w
poczucie winy, sprawiały, że czułem się jeszcze bardziej paskudnie. Otworzą
drzwi i zobaczą, że znów mnie nie ma.
Znów zniknąłem. Niech to jasny szlag!
Doszedłem do niewielkiego skwerku.
Było tam trochę drzew, trawy, jakieś ławki. Wspiąłem się na niewielki dąb i
usiadłem tak jak pierwszego dnia. Jak pierwszego dnia tego życia. Pierwszego,
który istniał na pewno. Siedziałem tam, wpatrując się w światła mijających mnie
aut. Czy one istniały? Cz to co widzą moje oczy było rzeczywistością? A może
snem, ułudą, chorym omamem? Ską miałem wiedzieć kiedy się budzę, a kiedy śnie,
kiedy marzę, a kiedy patrzę na prawdziwy świat, kiedy otwieram, a kiedy zamykam
oczy?
Wyjąłem telefon i wykręciłem numer.
Usłyszałem kilka sygnałów, aż w końcu ktoś odebrał.
- Halo? – usłyszałem.
Pewnie ją zbudziłem. W końcu
musiała dochodzić północ.
- Uciekłem. Wymknąłem się stamtąd.
Nie mogłem tego wytrzymać – powiedziałem bezradnie, czując, że tracę nad sobą
kontrolę, że cienkie nici łączące mnie ze światem rwą się i wymykają z moich
palców.
- Harry? Uciekłeś ze spotkania z
przyjaciółmi? – Susan zdołała się dobudzić, słyszałem jak wstaje i idzie przez
mieszkanie. – Czy ktokolwiek wie gdzie jesteś?
Zaprzeczyłem, a ona milczała przez
moment.
- Posłuchaj, Harry. Rozłączę się i
zadzwonię do Ralpha. Powiem mu, że wszystko w porządku i że nic ci nie jest, i
zaraz do ciebie zadzwonię, zgadzasz się?
Musiałem przez moment przetrawić te
słowa, obawiałem się, że jeśli Susan odłoży słuchawkę mogę rozsypać się w
niebyt, raz na zawsze zniknąć oderwany od świata.
- Tylko szybko, proszę. Obawiam
się… - nie potrafiłem jej wytłumaczyć czego.
- Nie martw się, za minutę
zadzwonię.
W słuchawce zapanowała głucha
cisza, bezdźwięk, przerażająca nicość. Bez jej głosu, bez szelestu istnienia po
drugiej stronie odbiornika, czułem się przenikliwie samotny, pozostawiony w
próżni. Tuląc do siebie telefon,
przypatrywałem się światłom ulicy. Ich jasność zdawała się bardzo materialna,
silniej napełniona istnieniem niż twarde, ciemne drzewo na którym siedziałem,
jednak pomysł, by wejść w jego obręb, dać się oświetlić, napawał mnie ciężkim
do opisania lękiem. Bo sam czułem się ciemnością. Pustką. Nie mogłem dać się
zdemaskować, ujawnić swego niebytu. Bałem się tego sprawdzenia, tego testu na
istnienie.
Telefon zadzwonił, więc natychmiast
go odebrałem i przycisnąłem do ucha.
- Ralph ze strachu wychodził z
siebie. Wyważyli drzwi od łazienki i nikogo tam nie zastali. Co sobie myślałeś
na Miłość Boską?!
Pozwoliłem by echo jej pretensji
ucichło w moich uszach.
- Harry?
- Susan, czy ja istnieję? –
zapytałem, ledwie słyszalnie, bo głos ugrzązł mi w gardle.
- Słucham?
- Czy ja istnieję? Jestem realny?
Czy ja jestem?
Susan prawdopodobnie usiadła, bo usłyszałem
głośne skrzypnięcie fotela.
- Oczywiście, że istniejesz, Harry
– odpowiedziała matczynym głosem, ale nie byłem przekonany.
- Skąd wiesz? Jak to poznajesz?
Może jestem tylko złudzeniem, wytworem twojego umysłu? Może jestem tylko
cholerną halucynacją?! – Ostatnie zdanie wrzasnąłem bardzo głośno, opanowany
jakąś nagłą wściekłością, która zniknęła w tej samej sekundzie. – Przepraszam,
Susan, ja…
- Myślisz, że halucynacja uratowała
Charliego?! A może to ja wymyśliłam sobie to wszystko? Może mój syn, śpiący
teraz w pokoju obok, jest tylko wytworem mojej wyobraźni, może nie mogłam
znieść jego śmierci i stworzyłam sobie Harolda Pottera, bohatera, który go
zbawił, uratował go, bo mój umysł nie mógł znieść takiej straty? Może to mi
odbiło?! – wykrzyczała to do słuchawki, a ja bałem się choćby drgnąć
sparaliżowany jej złością – Może odbiło wszystkim poza tobą? Ralphowi, bo
pragnął odnaleźć brata, Jenny chcącej ukoić męża, twoim przyjaciołom cierpiącym
po stracie, nawet księdzu dyrektorowi, który lubił swojego pracownika? Tylko ty
jeden jesteś cholerną, zdrową halucynacją. Zbiorową ułudą nas wszystkich. –
Urwała i oddychała ciężko, jakby ten wybuch kosztował ją wiele sił.
Mogłem sobie to wyobrazić, wizja
martwego syna, najbardziej przerażający obraz jakiego mogła doświadczyć. Jej
bogin. To słowo wróciło do mnie niespodziewanie, nie wiedziałem czy było realne
czy też nie. Widziałem śmierć Lily, Jamesa i ich dziecka oraz więzienie, pełne
postaci w czarnych płaszczach. Te wizje stały mi przed oczami tak samo realne
jak drzewo, na którym siedziałem, jak światła samochodów i lamp. Zeskoczyłem i
upadłem na trawę. Telefon wypadł mi z ręki i potoczył się po trawniku.
Doczołgałem się do niego, na wpół oślepiony tym co zobaczyłem, przejęty
lodowatym chłodem, zaciskającym się na gardle zimnem. Chwyciłem komórkę i znów
przycisnąłem do ucha.
- Przepraszam, Susan, wybacz mi,
nie chciałem. - Świetliste punkty wirowały mi przed oczami. – Nie chciałem…
- Harry? Harry! Słyszysz mnie?! Nic
ci nie jest? Uspokój się i przestań przepraszać!
Podciągnąłem pod siebie kolana i
rozchyliłem zaciśnięte sam nie wiem kiedy powieki. Światło, widziałem światło.
Okropne wizje w końcu się rozwiały, mój umysł uwolnił się od szaleńczego pędu.
- Susan – wyszeptałem.
- Harry, przepraszam, że tak na
ciebie nawrzeszczałam, ja…
- To moja wina. Zmusiłem cię.
Wybacz mi, po prostu, plącze się we własnych myślach, nic już nie wiem, nie
rozumiem niczego.
Przez moment oboje milczeliśmy.
- Musisz dać sobie czas. Pozwolić,
by wszystko toczyło się powoli. Nie spieszyć się.
- Nie spieszyć – powtórzyłem.
Z trudem podniosłem się z ziemi i
usiadłem na pobliskiej ławce.
- Ratujesz mi życie, Susan –
powiedziałem bardziej trzeźwo.
- Tylko się odwdzięczam, nic
więcej.
*
Przez następne kilka dni rzadko
opuszczałem swój pokój, a jeśli już, to tylko po to, by wstąpić do toalety albo
zjeść posiłek z rodziną Ralph. Mój nastrój wahał się wraz ze zmianami pogody,
która mimo początku lata, przypominała raczej przełom jesieni. Czekałem na
powrót Jamesa i każdy dzwonek do drzwi wyzwalał we mnie najpierw wybuch
euforycznej nadziei, potem za ciężką gorycz rozczarowania. Odciąłem się od
nawału informacji zasłyszanych podczas przyjęcia, usilnie starając się do nich
nie wracać, zamykając je w osobnym przedziale swojego umysłu, otoczone murem i
drutem kolczastym. Było tam zbyt wiele chaosu, zbyt wiele sprzeczności. I
wspomnienia rozmowy z Susan, wizje, których wtedy doznałem.
Budząc się każdego ranka, na nowo
układałem swój wszechświat, starałem się oddzielić rzeczywistość od snów,
wspomnień. Musiałem odbudowywać to co wczoraj było gotowe, ustalać swój układ
odniesienia, nastrajać się, jak radio, na fale właściwej rzeczywistości.
Nie byłem pewny czy od ostatniej
wizyty minęły dni, tygodnie czy epoki, kiedy z duszą na ramieniu przekroczyłem
próg gabinetu doktora Meyersa. Wszystko wyglądało tam dokładnie tak samo,
równie sterylnie, bezpiecznie, profesjonalnie. Jakby wieczność, jaką przeżyłem
od tamtego czasu w żaden sposób nie wpłynęła na to miejsce. Jakbyśmy poruszali
się w zupełnie innych liniach czasu.
Doktor Meyers chciał dowiedzieć się
wszystkiego o moich przeżyciach z ostatnich dni, moich emocjach, zagubieniu.
Musiałem przebić się przez szczelną granicę, stworzoną wokół tej sfery, mówić
mu o Jamesie, o rozmowie z Susan, poczuciu wyobcowania w grupie własnych znajomych,
a nawet o wizjach moich najgorszych koszmarów.
- Dobrze, panie Potter, czy mógłby
mi pan wyjaśnić pewną kwestię? – Przytaknąłem. – Dwie, jak pan to określił,
wizje, dwóch tragicznych wydarzeń, skąd pan wie, że są nieprawdziwe?
- Druga jest prawdziwa – poprawiłem
go.
- Ta o ludziach w pelerynach?
- Raczej płaszczach. Albo szatach.
Tak, ona jest prawdziwa.
- A więc, panie Potter, proszę mi
wyjaśnić, czym różni się wizja śmierci pańskich przyjaciół od wszystkich innych
rzekomych wspomnień, że jest pan pewny, iż jest nieprawdziwa?
W pierwszej chwili myślałem, że źle
go zrozumiałem. Czy ten wariat sugerował, że James mógłby nie żyć? A z nim jego
żona i syn? I on tu jest lekarzem?!
- Na jakiej podstawie sądzi pan, że
James żyje? – nalegał Meyers – Że nie zginął tak jak pan to widział?
Zastygłem, nie wiedząc co myśleć.
Nie. Nie mogło tak być. To były bzdury. On nic nie wie. O niczym.
- Oczywiście, że żyje! –
wybuchnąłem – Wiem to, bo… Po prostu to wiem! To jasne jak słońce. Nic nie jest
bardziej oczywiste – mówiąc to zawahałem się nieco, bo ten człowiek całkowicie
wytrącił mnie z równowagi.
Znów będę musiał układać wszystko
od nowa, przewracać do góry nogami. A właściwie na odwrót, odwracać na właściwą
stronę. Co za cholerny nonsens, kosmicznej skali absurd! Od tego miał mi się
poprawić? To jakieś pranie mózgu, paranoja! Pragnąłem jak najszybciej opuścić
to miejsce, uciec przed tym hochsztaplerem, kuglarzem, oszustem. Myśli znów
gnały mi w głowie w zawrotnym tempie. Co ja tu robię, co ja tu robię?
Męczarnie tej rozmowy trwały
jeszcze przez półtora godziny i kiedy opuściłem gabinet, pragnąłem tylko
jednego – zaszyć się w swoim pokoju, ukryć się w bezpiecznej pustce, nie myśląc
i nie robiąc nic. Gdy wróciłem do domu Ralpha, z trudem wcisnąłem w siebie obiad,
marnie udając, że wszystko poszło dobrze. Nie chciałem z nikim rozmawiać, mimo
nalegań mojego brata i Jenny, a gdy udało mi się w końcu wykręcić od wspólnego
spaceru, podniosłem się od stołu i zniknąłem w pokoju. Tak jak chciałem.