sobota, 18 stycznia 2014

ROZDZIAŁ 5. (Mike Oldfield – Songs of Distant Earth)




Jechałem autobusem pogrążony w ponurych myślach. Zająłem swoje nowe, ulubione miejsce – z przodu na górnym pokładzie i patrzyłem przed siebie, choć, tak właściwie, nie zauważałem niczego. Świat za oknem tylko mnie omijał, nie docierał do mnie, jakby do niego nie należał, jakby dzieląca nas szyba była granicą dwóch odrębnych rzeczywistości, niespotykających się wszechświatów. Tam istniałem jako Harold Potter, nauczyciel wuefu, który z pewnością nie zatrzymał ręką autobusu, bo tam to nie było możliwe. To był świat zwyczajnych ludzi, szary i oczywisty, w którym ani James, ani Peter nigdy nie zaistnieli, w którym nie było szkoły-zamku, ani dziwnych monet, które trzymałem w sakiewce. Ale jak to możliwe? Jak mogłem wybrać swój wariant rzeczywistości? W tym autobusie czułem go niemal namacalnie, jakby mój świat ukrył się tu przed wścibskim, nachalnym tłumem. Przed lekarzami i ich machinami, przed Internetem i telefonami. Gdzie tkwiło wejście?
Widziałem drzewo, którego konary huśtały się, choć nie czułem wiatru. W jego korzeniach dostrzegłem wejście, norę, a za nią tunel, ciemny i śliski, który prowadził…? Nie wiedziałem dokąd. Czułem się jakbym szedł teraz tamtym tunelem, do klapy w podłodze, do…
Jakiś głos wyrwał mnie z zadumy, bezpardonowo wtrącił się w moje myśli, oznajmiając mi, że to mój przystanek. Więc wciąż tkwiłem w autobusie. To wszystko działo się w mojej głowie?
Wysiadłem skołowany i spotkanie z Susan jawiło mi się jako coś całkiem abstrakcyjnego. W takiej chwili powinienem być całkiem sam, zatopić się w swoich myślach, uczuciach. Zobaczyłem ją z daleka i zwolniłem kroku, klnąc nad samym sobą. Jakim byłem cholernym egoistą! Susan nie była szczególnie piękna, nie była też brzydka, nie to miałem na myśli, był po prostu zwykłą, zapracowaną matką, samotnie wychowującą dziesięcioletniego syna, którą były mąż albo jakiś inny facet (z pewnością totalny kretyn) zostawił za plecami, bo była dla niej najzwyczajniej za głupi. Tak, tak właśnie myślałem. Była to jedna z tych dziewcząt, które na szkolnych imprezach wciąż stoją pod ścianą, bo ich niebogaci albo nadgorliwi rodzice zakopali ich urodę pod zwałami nieznośnie kiczowatych ubrań. Którym nie pozwolono rozkwitnąć, lecz trzymano w klatce niezasłużonej szarości. Takich dziewcząt, na które ani ja, ani James nie zwrócilibyśmy uwagi, nie przez naszą nadmierną dumę, ale dlatego, że nie skupiłby się na nich nasz wzrok, przeszłyby niezauważone, bo ktoś zmusił je do zlania się ze ścianą, przez durny ubiór, przez kretyński żart, przez wpojenie przesadnej gorliwości. Skandaliczny nonsens. Wydawało mi się, jakbym dopiero teraz zdał sobie sprawę z ich istnienia. Poczułem się paskudnie, myśląc, że razem z Jamesem mogliśmy przyłożyć rękę do czegoś podobnego, nieświadomie odcisnąć piętno na życiu podobnej kobiety. Albo mężczyzny. Te myśli wracały do mnie tym silniej, że ostatnie dwadzieścia lat umknęło gdzieś z mojego życiorysu. Czułem, jakby to wszystko działo się wczoraj, przed chwilą. Jakbym przed momentem skończył przechadzkę po szkolnych błoniach. Jakkolwiek jednak było kiedyś, dziś nie mogło się to powtórzyć.
Dzieliły nas jakieś dwa metry. Susan miała na sobie zieloną sukienkę w białe groszki, zdaje się od dawna nie wyciąganą z szafy. Jej brązowe, wpadające w ciemny blond włosy były spięte w kok obszerną spinką. Na szyi miała naszyjnik z jakimś ciemnym kamieniem, a na prawej ręce obszerną bransoletę. No i buty na koturnie. Chyba tak się to nazywa. Uśmiechała się do mnie nieco nerwowo, ja zaś promiennie wyszczerzyłem zęby. Może miałem o sobie nieco zbyt wysokie mniemanie, ale wydawało mi się, że Susan włożyła sporo wysiłku, by wyglądać dziś tak jak wyglądała. Wyrwać się z codziennej szarości.
- Piękna sukienka – pochwaliłem ją i wystawiłem rękę, chcąc poprowadzić ją zgodnie z nieco staroświeckim zwyczajem.
Susan uznała chyba, że to zachowanie kogoś kulturalnego, bo podała mi rękę tak, jak zasugerowałem i niespiesznie ruszyliśmy przed siebie.
- Dziękuję, panie…przepraszam. Dziękuje, Harry. – Wolną ręką poprawiła włosy. – Dokąd pójdziemy?
- Jeśli pozwolisz, proponuję lokal, w którym można coś przekąsić. Nie jadłem jeszcze obiadu. – Przytaknęła. – Ralph polecił mi jedno miejsce w okolicy. – Zrobiłem krótką pauzę. – Zapewniam, że tym razem mam prawdziwe pieniądze.
Weszliśmy do knajpy, którą wskazałem. Serwowano tam dania kuchni meksykańskiej, o czym świadczył cały wystrój, lecz nie puszczana tam muzyka. Była to jakaś tragiczna, nowoczesna kakofonia, chłam i beznadzieja, jakich nie pamiętałem, więc jako, że klientów nie było na razie zbyt wielu, szepnąłem kelnerce na ucho, by, z łaski swojej, zmieniła radio. Dałem jej przy tym kilka funtów. Zamówiliśmy wino oraz quesadillas (dla mnie) i „najzwyklejszą tortille con carne” dla Susan.
-Jak się miewa Charlie? Mam nadzieję, że bardziej uważa na przejściach – zagaiłem na temat, który zdawał mi się dosyć neutralny (i stawiał mnie w korzystnym świetle), ale w oczach Susan dostrzegłem tę samą czujność, która pojawiała się w nich na każde wspomnienie jej syna.
-Bardzo dobrze. Otrząsnął się już z pierwszego szoku i ma to teraz za świetną przygodę. Może aż nazbyt dobrą.
Podrapałem się po brodzie.                                            
- Chłopcy potrzebują przygód – zawyrokowałem – To znacznie lepsze niż, gdyby miał się bać.
Spojrzała na mnie przenikliwie.
- Tak pan sądzi?
Obróciłem ustami.
- Jestem przekonany.
Susan wyglądała na nieco speszoną (jak sądziłem dlatego, że znów zwróciła się do mnie per pan), a wyraz jej twarzy zmienił się nagle, jakby przypomniała sobie o czymś ważnym.
- Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale obiecałam Charliemu, że wrócę do domu koło dziewiątej – powiedziała, a ja uśmiechnąłem się uspokajająco.
- Oczywiście. Odprowadzę cię, jeśli zechcesz. Niemniej jednak, mamy sporo czasu. – Spojrzałem na zegar nad barem. – Ledwie dochodzi szósta.
Susan odprężyła się nieco, jakby w tej rozmowie najbardziej obawiała się właśnie tej wymiany zdań. Tymczasem kelnerka wróciła z naszym posiłkiem i zamilkliśmy na moment kosztując swych dań. Przeszliśmy następnie na wymianę pochlebnych komentarzy pod adresem jedzenia, aż w końcu zasugerowałem, by spróbowała moich quesadillas, więc wymieniliśmy się talerzami. Wydało mi się to dość zabawne. Gdy wszystko wróciło na swoje miejsce, to Susan pociągnęła rozmowę.
- A jak twoja dzisiejsza wizyta? Oczywiście o ile wolno mi spytać.
Spochmurniałem nieco, bo nie byłem pewny czy pragnąłem dzielić się tym z kimkolwiek. Chociaż właściwie, czy byłem w stanie podołać temu sam, zamknięty w niematerialnej skorupie własnego umysłu, własnych myśli?
- Pozbawiono mnie złudzeń – odparłem, a ona wyglądała na zmartwioną – Wiem teraz, że odzyskanie pamięci nie będzie łatwe. Że to ciężka droga. O ile w ogóle możliwa. Szczerze mówiąc, czuję się jakbym nie przynależał do tego świata, jakbym… Sam nie wiem. Może to po prostu konfuzja, feria fałszywych wspomnień poplątanych z prawdą. Ale trudno mi uwierzyć, że niektóre rzeczy są tylko iluzją. Nie chcę w to wierzyć.
Popatrzyłem w jej pełne współczucia oczy i machnąłem ręką.
- Ech, dajmy temu spokój. Jak mawia mój doktorek, życie toczy się dalej. Nie mam ochoty robić z siebie ofiary. Jak to się mówi? To nie mój styl. – Mrugnąłem, a ona się uśmiechnęła.
Zamówiliśmy po kolejnej lampce czerwonego wina i temat rozmowy zszedł na nią. Była właścicielką małej księgarni, parę przecznic od swojego mieszkania. Interes kręcił się całkiem nieźle, a teraz zaczęli sprzedawać także audio-booki, cokolwiek to było. Jeśli zaś chodzi o czas poza pracą, spędzała go głównie ze swoim synem albo przesiadując w domu nie robiąc nic konkretnego, czytając książki i tym podobne. Książki zdawały się spełniać w jej życiu bardzo wielorakie funkcje i myślę, że niekiedy zastępowały jej ludzi. Poza Charliem otaczało ją dosyć mało osób. Rodzice, dwie czy trzy przyjaciółki ze szkoły, współpracownicy.
- No i ja! – rzuciłem z udawanym wyrzutem – Żartuję, w żadnym wypadku nie chcę bezpardonowo wkraczać w twoje życie.
- Chcąc nie chcąc już wkroczyłeś – zawyrokowała Susan, lekko rozbawiona.
- Wpadłem, będąc ścisłym…
Susan zdawała się stopniowo odprężać i wydawało mi się, że nasze spotkanie sprawiało jej przyjemność. Poprosiłem ją, by poleciła mi jakieś książki, bo zupełnie nie kojarzyłem żadnego tytułu. Wymieniła kilka, a ja spróbowałem zanotować jakiś w pamięci.
Koło dziewiętnastej trzydzieści, muzyka, na ustawionej przez kelnerkę stacji, stała się naprawdę wyśmienita i mimo swoich obaw (nie byłem pewny czy jestem zbyt dobry w tym fachu), zaproponowałem Susan byśmy zatańczyli.
- Naprawdę? – spytała zaskoczona, ale i zainteresowana.
Przytaknąłem.
- Ale, to nie jest taki lokal…
- Boisz się, że nas wyrzucą? – spytałem szeptem, nachylając się do niej z łobuzerską miną.
- Nie, tylko – zawahała się widząc, że wstaję – nie wiem czy wypada – dokończyła szybko, ale ja już stałem obok, wyciągając do niej rękę.
Podała mi swoją i podniosła się z krzesła, posyłając pozostałym, zaciekawionym klientom rozbawione spojrzenie. Ja mrugnąłem do naszej kelnerki i nie dostrzegłem w jej minie pragnienia wyrzucania nas skądkolwiek. Z obrotem wprowadziłem Susan na wolną przestrzeń przed barem. Poprowadziłem ją tak jak niosły mnie nogi, wątpię by było to jakikolwiek styl, raczej podążanie za muzyką z użyciem kilku wyćwiczonych ruchów. Kiedyś musiałem robić to dosyć często, pewnie w szkole, no i później też. Przetańczyliśmy jedną piosenkę, potem drugą i kilka następnych, zachęcani kilkuosobowym aplauzem pozostałych klientów. Oboje bawiliśmy się świetnie i chyba pierwszy raz przeszło mi przez myśl, że może mój doktorek nie był aż taki głupi. Że być może naprawdę nie było sensu odchodzić od zmysłów, by odnaleźć stosy przykurzonych wspomnień, może trzeba było chwytać dzień, pobiec za momentem, oddać się chwili. Pozwoliłem, więc sobie wyrzucić z głowy nawał frapujących mnie myśli i tańczyć, nic więcej. Jedynym co przeszkadzało mi w pełni delektować się tą chwilą, było dziwne, silne poczucie obowiązku, zmuszające mnie, bym co chwila rzucał okiem na zegar, czy aby nie nadszedł już nasz czas, by się zbierać. Może po prostu chciałem uniknąć szalonego pośpiechu, który z pewnością opanowałby Susan, gdybyśmy się zagapili? Albo zrozumiałem jak bardzo było to dla niej ważne. Pamiętałem błysk w jej oczach, na każde wspomnienie dziecka. Kwadrans po dwudziestej szepnąłem Susan na ucho, że chyba już na nas czas. Spojrzała na zegar i otrząsnęła się, jakby przywołując się do porządku. Trochę zmieszana, podziękowała mi, że choć ja byłem uważny. Zareagowałem śmiechem, jakbym uznał jej słowa za żart, choć dobrze wiedziałem, że tak nie było. Jej zachowanie znów stało się nieco nienaturalne, ruchy usztywnione i niepewne. Nie wiedziałem co mam o tym myśleć – przecież spokojnie zdążymy wrócić. Przywołaliśmy kelnerkę, prosząc o rachunek. Zapłaciłem, nie dając Susan szansy do protestu i po chwili staliśmy już na przystanku autobusu w kierunku Kingston. Wiał lekki, ale chłodny wiatr. Zaskakująco chłodny, jak na czerwiec. Dałem Susan swoją marynarkę, mówiąc, że jest mi ciepło i z założonymi na piersi rękami wypatrywałem autobusu. Nadjechał po kilku minutach. Zajęliśmy miejsca z tyłu, na górnym pokładzie, zaraz za parą młodych Azjatów.
- Dawno tego nie robiłam – stwierdziła w końcu Susan, a mi zajęło kilka chwil, by pojąć co miała na myśli.
- Ach! Ale byłaś świetna! – odpowiedziałem, chcąc wprawić ją w bardziej optymistyczny nastrój.
- Nie podeptała ci palców?
- Skądże – skłamałem, ale warto było to zrobić, by przywrócić uśmiech na jej twarz.
- Wybacz, że tak się zestresowałam, ale…
- Nie musisz mnie przepraszać za to, że kochasz swojego syna.
Spojrzała mi w oczy i szybko odwróciła wzrok.
- On jest dla mnie wszystkim – powiedziała, wpatrując się w nieokreśloną dal za oknem.
Autobus sunął niespiesznie, a z nieba spadały pierwsze, ciężkie krople deszczu, forpoczta zbliżającej się burzy. Odległy grom przebił się przez szmer silnika i szelest rozmów innych pasażerów.
- Dobrze, że zdążymy przed burzą. Nie chciałabym, żeby Charlie był wtedy sam.
Znów na mnie zerknęła i odwrócił wzrok. Widocznie w moim spojrzeniu dostrzegła coś co ją onieśmielało albo po prostu, z jakiegoś powodu, trudno jej było odsłaniać się przede mną w ten sposób.
- Nie zrozum mnie źle – zacząłem, a ona w końcu odwróciła się w moją stronę – możesz powiedzieć, że to nie moja sprawa, ale oboje potrzebujecie niezależności. On z każdym miesiącem pragnie jej coraz więcej. I ty też nie możesz odciąć się od świata i ograniczyć tylko do roli matki.
- I ojca. Jestem dla niego i jednym i drugim – przerwała mi Susan twardo, a ja wytrzymałem napór spojrzenia jej zielonych oczu.
Powstrzymałem się przed stwierdzeniem, że nie było to możliwe, bo będąc kobietą, odczuwała i myślała jak kobieta, nie miała w sobie tego męskiego pierwiastka, który mężczyzna miał do przekazania synowi. Mogła go co najwyżej, lepiej lub gorzej, imitować. Cóż jednak z tego, że wyłożyłbym jej te suche fakty, skoro nie miałem do zaoferowania nic w zamian? Właśnie dlatego zachowałem te przemyślenia dla siebie, a gdy ciężar jej spojrzenia nieco zelżał, powiedziałem bardzo pewnie:
- Na pewno starasz się być wspaniałą matką. I z pewnością nią jesteś. Nie chciałbym tylko, byś zapomniała, że sama też istniejesz.
- Tak jak ty? – spytała.
- Jak ja – potwierdziłem, spoglądając ponad jej głową, na zalewaną deszczem ulicę.

*
Z trudem wymusiłem na Susan, by użyła mojej marynarki jako osłony i w strugach deszczu pobiegliśmy najpierw od przystanku pod dach przed pobliskim sklepem, a potem z lichą ochroną pobliskich domów całą drogę aż do jej kamieniczki. Zatrzymaliśmy się w bramie ociekając wodą. Odgarnąłem z twarzy mokre włosy i uśmiechnąłem się. Wziąłem od niej swoją marynarkę.
- Dziękuję ci za miły wieczór – powiedziałem – Liczę, że uda się to jeszcze powtórzyć.
- To ja dziękuję. I za to, że byłeś ze mną szczery. – Zrobiła dłuższą pauzę. – Było by mi bardzo miło móc się znów z tobą spotkać – zakończyła, może aż nazbyt oficjalnie.
Otworzyła bramę, a ja zrobiłem dwa kroki w deszcz. Ukłoniłem się i bez pośpiechy poszedłem w kierunku przystanku.
*
Widziałem błyski różnokolorowych świateł, niby wystrzały, buchające płomienie. I głos, czyjś nienawistny głos, przepełniony żądzą niesienia śmierci, żądzą krwi. Niezrozumiałe słowa, brzmiące jak piekielny okrzyk bitewny, nie wydobywały się jednak z piekielnych czeluści, lecz z ust kobiety o szalonym spojrzeniu, której obłęd zatarł już niemal cień dawnej urody. Strumień światła pomknął od niej w moją stronę, a ja rzuciłem się w bok, ciągnąc kogoś za sobą.
Wszystko znikło nagle, a ja obudziłem się zlany potem, w swym tymczasowym pokoju w mieszkaniu Ralpha. Już wcześniej miałem tę wizję, była to ta sama sala o wielu schodach, pierwsze wspomnienie, jakie miałem. Czy to wtedy straciłem pamięć? Spróbowałem wyobrazić sobie tamtą kobietę, ukrytą pod czarnym płaszczem. Ten strój i jej obłęd pasowały do siebie. Tylko czego, na litość Boską, ktoś taki mógł chcieć od nauczyciela wuefu?! Niespodziewanie uderzyło mnie coś jeszcze. Gdy promień światła pomknął w moją stronę, rzuciłem się, by kogoś ochronić. Nie miałem wątpliwości. To musiał być James!
Podniosłem się z łóżka i zacząłem krążyć po pokoju. James musiał ujść cało i jakimś cudem mnie stamtąd wydostać. Umknęliśmy tym wariatom, tylko czemu się rozdzieliliśmy? Musiałem być w na tyle kiepskim stanie, że James ukrył mnie gdzieś, a sam odciągnął pościg. Ogłupiały, wyszedłem z kryjówki i już nie mógł mnie odnaleźć. Ale skoro wiem już jak się nazywam, może w końcu się odezwie. Da mi znać.
Rąbnąłem nogą w nocną szafkę, strącając z niej lampkę, która z głuchym trzaskiem uderzyła o podłogę. Zakląłem, wiedząc, że zbudziłem tym cały dom i szybko zabrałem się do sprzątania tego bajzlu. Zostanę odnaleziony i wtedy dowiem się wszystkiego, odnajdę wspomnienia i…
- Harry? – usłyszałem czyjś głos zza drzwi pokoju – Wszystko w porządku?
- Tak, Ralph – powiedziałem – Potknąłem się w drodze do łazienki. Wybacz, że was obudziłem.
Drzwi stanęły otworem i w przedpokoju zapaliło się światło.
- Nie ma sprawy. Zgaś je, jak wrócisz.
Ralph poczłapał do swojej sypialni, a ja mrużąc oczy poszedłem do toalety. Informacja, że James do mnie przybędzie bardzo mnie uspokoiła. To w końcu było coś. Nie wiedzieć czemu, wydawało mi się bardziej realne niż jutrzejsze spotkanie z zaproszonymi przez Ralpha znajomymi. Niosło ze sobą więcej nadziei. Znacznie więcej.